Kamil Stoch nie bardzo pasuje do czasów, gdy tuż po sukcesie trzeba okazać radość w sposób taki, by media społecznościowe powieliły to w milionach odsłon. Oczywiście każdy sportowiec ma prawo, by sukces przekuć w lepszą jakość życia, ale można to robić z klasą albo bez.
Kamil Stoch nie miał z tym problemu w Soczi i nie ma teraz, bo został wychowany na przyzwoitego człowieka, którego busola nie szwankuje w starciu z celebrycką pustką. Kiedy patrzę na jego reakcje po zwycięstwach i porażkach, słucham tego, co mówi, mam wrażenie, że to złoty chłopak nie tylko dlatego, że już trzy razy wygrał na igrzyskach.
W Pjongczangu Stoch swoim zwycięstwem sprawił, że nie będzie powtórki ze smutnej historii znanej starszym kibicom z czasów przed Adamem Małyszem i Justyną Kowalczyk. Wówczas igrzyska zimowe były dla nas jedynie przerywnikiem w oczekiwaniu na letnie, choć bracia Bachledowie, siostry Tlałkówny czy Józef Łuszczek próbowali obudzić nas z zimowego snu. Złoto Wojciecha Fortuny z igrzysk w Sapporo wymykało się racjonalnej ocenie, traktowane było powszechnie jako cud.
Z tamtych smutnych czasów pamiętam prześmiewcze komentarze, a nawet wystąpienie telewizyjne jednego pana, który groził sportowcom w roku 1976 (igrzyska w Innsbrucku) zsyłką do pracy przymusowej, niekoniecznie w Polsce.
Po pierwszym tygodniu rywalizacji w Pjongczangu powróciła taka sama smutna nuta, już bez gróźb, ale zwielokrotniona przez bezlitosny, lecz przede wszystkim bezmyślny, internet. Biatlonistka Weronika Nowakowska tego nie wytrzymała, po niej zapewne przyszedłby czas na innych. Stoch wygrał także dla nich, a być może w konkursie drużynowym swoje dołożą jego koledzy.