Prezydent z tego może się już nie podnieść - przyznaje w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Emmanuel Riviere, dyrektor centrum badania opinii publicznej Kantar France.
Z analiz instytutu wynika, że ten, który został tryumfalnie wybrany w maju 2017 r. do piastowania najwyższego urzędu w państwie, może liczyć na zaufanie już tylko 26 proc. swoich rodaków. Ale co jeszcze bardziej niepokojące, na takim odwrocie od Macrona nie korzysta żaden polityk opozycji. Poparcie dla lidera Republikanów Laurent Wauquieza nie przekracza 15 proc. Jeszcze niżej notowany jest lider skrajnej lewicy Jean-Luc Melanchon. Nawet ultraprawicowe Zjednoczenie Narodowe, choć pozostaje faworytem w nadchodzących wyborach europejskich, to z 21 proc. poparcia osiąga o wiele gorszy wynik niż sama Marine Le Pen w drugiej turze wyborów prezydenckich.
- Notujemy bardzo szybki wzrost liczby osób, które nie identyfikują się z żadną partią polityczną. To jest głęboki kryzys demokracji, legitymizacji władz. Macron, który zdobył Pałac Elizejski pod hasłem odsunięcia od władzy establishmentu, teraz sam stał się jego symbolem, uosobienie wyobcowanego przywódcy - mówi Riviere. Jego zdaniem taka jest podstawowa przyczyna powstania ruchu gilets jaunes (żółtych kamizelek), który od trzech tygodni paraliżuje Francję.
W normalnych czasach sprzeciw wobec prezydenta rozgrywałby się przede wszystkim w Zgromadzeniu Narodowym. Jednak powołując nowe ugrupowanie En Marche!, Macron zniszczył umiarkowaną opozycję na prawicy (Republikanie) i lewicy (Partia Socjalistyczna), jeszcze bardziej popychając sfrustrowanych rodaków do wyjścia na ulicę. Tym bardziej, że nowa partia, która miała opierać się na systemie oddolnej demokracji, stała się tylko instrumentem osobistej władzy Macrona.
W miniony wtorek prezydent, który do tej pory bezwzględnie narzucał państwu kalendarz reform, po raz pierwszy się cofnął. Zapowiedział trzymiesięczne konsultacje w sprawie podwyżki opodatkowania oleju napędowego, co było bezpośrednim powodem wybuchu protestów. Zaś premier Edouard Philippe spotkał się z przedstawicielami protestujących, których jeszcze dwa dni wcześniej szef MSW Christophe Castaner nazywał "brunatnymi koszulami".