Niestety, co pewien czas pojawiają się zakusy, aby ten zdrowy stan rzeczy zmienić. Choć mogłabym kupić samochód w Stanach o połowę taniej, wkrótce tego nie zrobię. Ustawodawca sprytnie wykoncypował sobie, jak mi tę możliwość ograniczyć. Po prostu nie będzie mi się opłacało, bo będę musiała zapłacić dodatkowo za obowiązkową homologację - bagatela! - nawet 5 tysięcy euro.
Krótko mówiąc, mam kupować w kraju i koniec. Czyżby jakiś urzędnik uległ nieodpartemu urokowi lobbingu krajowej branży motoryzacyjnej? Bo nikomu innemu taki stan rzeczy nie odpowiada. Na pewno nie importerom, bo zapłacą drożej. Ale Skarbowi Państwa także nie, bo nie dostanie VAT i części cła.
Może, idąc tropem tych nieszczęsnych samochodów, zostaniemy wkrótce postawieni np. w obliczu zakazu zakupów na amerykańskim eBayu albo likwidacji tańszych sklepów na lotniskach? Jak chronić rodzimy rynek, to na całego!
Swoją drogą pomysły ograniczenia importu samochodów z zagranicy pojawiły się już w momencie naszego wejścia do Unii. Wbrew prawu europejskiemu wprowadzono wtedy wysoką akcyzę na używane auta, jednak nie przyniosło to spodziewanych efektów. Polacy masowo zaczęli obchodzić wtedy prawo. Zaniżali wartość pojazdów, więc Polskę i tak zalała fala używanych samochodów z zagranicy. Teraz część z tych aut to złom, którego stan techniczny nie uprawnia do poruszania się po drogach innych państw Unii Europejskiej.
Najnowsze pomysły zmiany przepisów to nic innego, jak ręczne sterowanie rynkiem i zmuszanie konsumentów do lokalnego patriotyzmu. A przecież nie da się być patriotą z przymusu. Może się więc okazać, że i z tym problemem Polak jakoś sobie poradzi. Obchodząc prawo.