„Bogiem" nie, ale prostym wyrobnikiem w pańskiej winnicy na pewno. Mimo niewątpliwej wielkości, charyzmy, magnetycznego głosu, to co najbardziej w nim fascynowało była jego prostota. Absolutny brak gwiazdorskiej maniery. Naprawdę wydawał się wyrwanym prosto z winnicy robotnikiem, który postawiony przed mikrofonem potrafi w sposób niebywały nadać słowom, dźwiękom, muzyce wyjątkowego czaru, wyjątkowych przestrzeni i wyjątkowej głębi. Tak, to był rzadko spotykany dar od Boga.
Miałem szczęście go poznać. W połowie lat 90 przyjechał na koncert do Warszawy. Zaproponowałem promotorowi trasy koncert „na żywo" w studiu Polsatu. Przyjechał jak zwykle w szarym garniturze, bez krawata. Usiadł w poczekalni z kubkiem kawy w dłoniach, a potem zaśpiewał numer, lub dwa. A może był to tylko wywiad poprzedzający prezentację teledysku? Nie pamiętam. Zanim jednak wszedł do studia, ówczesny szef redakcji muzycznej Kuba Nagabczyński zapytał go jak szuka skupienia przed koncertem? Jak udaje mu się wydobyć na szczyty duchowości, która wybrzmiewa w jego głosie? Chyba był zdziwiony, ale jeszcze bardziej wbijała w ziemię jego odpowiedź. „Two beers, just two beers...". Dwa piwa, ni mniej, nie więcej.
Nie usłyszymy go już w Warszawie, ani nigdzie. Nie wiem też, czy dane mu będzie zaśpiewać z aniołami u stóp Najwyższego. Może nie pasować. Miał za dużą chrypę.