Ma ich być aż 300 tys., czyli trzy razy więcej, niż liczy w tej chwili polska armia. Ta koncepcja, którą opisujemy dziś w „Rzeczpospolitej", ma zostać zaakceptowana przez szefa MON Tomasza Siemoniaka na kilka dni przed wyborami.
Widać wyraźnie, że na ostatniej prostej politycy z obu głównych obozów walczą o głosy mundurowych i osób związanych z wojskiem, wszak to kilka setek tysięcy wyborców. Ale to, że pomysł jest wyborczy, nie oznacza, że jest zły. Powołanie obrony terytorialnej – obok członkostwa w NATO i stworzenia w naszym kraju jego baz – jest powszechnie akceptowane w klasie politycznej. Zapowiada to nie tylko Platforma, ale także PiS. Prezydent Andrzej Duda kilkakrotnie mówił, że jest za „stworzeniem obrony terytorialnej na kształt amerykańskiej Gwardii Narodowej".
Diabeł tkwi w szczegółach. Amerykańska Gwardia Narodowa jest po prostu częścią armii, dobrze wyszkoloną i wyposażoną. W Polsce próba stworzenia podobnej formacji się nie powiodła – rezerwistów chętnych do nieregularnej służby za małe pieniądze w Narodowych Siłach Rezerwowych jest jak na lekarstwo.
Czymś zupełnie innym jest system powszechnej i taniej obrony terytorialnej, opartej na cywilach obeznanych z bronią, jaki w tej chwili proponuje rząd. I – dodajmy – jaki ma większe szanse na realizację. Typowany na szefa MON w rządzie PiS Jarosław Gowin już zapowiedział, że jego bliskim współpracownikiem będzie były wiceminister obrony Romuald Szeremietiew, który od lat lansuje podobną koncepcję.
Dystans do rządowego projektu zachowuje armia. Nie ma się co dziwić – obrona terytorialna nie zastąpi wojska. Bo też gwardziści, jakkolwiek dobrze byliby przeszkoleni i wyposażeni – nie będą pełnej krwi żołnierzami. W razie zbrojnego konfliktu staliby się nie armią obronną, ale zalążkiem ruchu oporu. Dlatego priorytetem każdej ekipy rządowej i każdego prezydenta powinno być przede wszystkim wzmacnianie wojska. >A5