Kampania przed „midterms elections”, czyli wyborami połówkowymi w USA, była wielkim sukcesem Donalda Trumpa. Ale już sam wynik wyborów niekoniecznie. Jak wyliczył „New York Times”, w wyborach wygrało 216 kandydatów Partii Republikańskiej, którzy publicznie przyznali się do wiary, że wybory prezydenckie z 2020 roku zostały sfałszowane. A to dziś jest główny wskaźnik utożsamiania się z trumpizmem, czyli dość radykalną prawicowością, jaka cechuje kontrowersyjnego miliardera. Trump bardzo mocno zaangażował się w kampanię wyborczą, w prawyborach wspierał tylko tych kandydatów, którzy podważali wynik poprzednich wyborów, bo szybko się zorientował, że legenda wyborczego oszustwa jest wysokoenergetycznym paliwem politycznym, silnie polaryzuje, wywołuje wielkie emocje. Tymczasem wyniki wyborów amerykańskich każą jednak wątpić, czy takie radykalizowanie się Partii Republikańskiej wyszło jednak na dobre.

Czytaj więcej

Wybory do Kongresu USA: Ameryka czeka na wyniki

Republikanie mogą oczywiście się cieszyć, bo uzyskali większość w Izbie Reprezentantów. Jak duża ona będzie ostatecznie – jeszcze nie wiadomo. Ale z pewnością jest mniejsza niż się spodziewano. Niewielka przewaga może zaś być dużym wyzwaniem, ponieważ w USA parlamentarzyści są znacznie bardziej niezależni od władz partii, niż ma to miejsce w Polsce – startują w okręgach jednomandatowych i wiedzą, że nie mogą swoim zachowaniem zbytnio narazić zaufania własnych wyborców, bo to przed nimi odpowiadają. Zwycięstwo republikanów wydaje się więc w tej chwili gorzkie.

Choć powód do zmartwienia może mieć też Joe Biden, który będzie teraz musiał wojować z Kongresem o los proponowanych przez siebie ustaw. Dla Polski, w kontekście zaangażowania Bidena w obronę Ukrainy przed rosyjską agresją i narzekań republikanów, że USA angażują się zbyt mocno w tę wojnę, to może być niepokojąca wiadomość. Ale z pewnością mała przewaga republikanów sprawi, że te obawy mogą być mniejsze niż wcześniej, gdy sondaże wskazywały na druzgoczącą porażkę demokratów w wyborach.

Ale Donald Trump z pewnością nie powiedział ostatniego słowa. Tuż przed rozpoczęciem wyborów ogłosił, że w swej rezydencji w Mar-a-Lago na Florydzie w najbliższy wtorek wyda ważne oświadczenie. Większość komentatorów spodziewa się, że ogłosi wówczas oficjalnie swój start w wyborach 2024 roku. Biorąc zaś pod uwagę fakt, że udało mu się podporządkować Partię Republikańską, możemy oczekiwać jeszcze większego radykalizmu, jeszcze większej polaryzacji, jeszcze mocniejszej wojny kulturowej. No, chyba że były prezydent wyciągnie z tych wyborów wnioski, że pomóc może mu raczej pójście w kierunku umiarkowanego centrum. Pytanie tylko, czy jest do tego zdolny.