Prezes Jarosław Kaczyński prezentował kandydatów, nie patrząc im w oczy i bez przekonania, tak jakby odbębniał przykry obowiązek.
A przecież bez entuzjazmu i wiary w zwycięstwo niczego wygrać się nie da. Przywódca PiS, co było widać wyraźnie, nie ma przekonania do swojej nowej „samorządowej drużyny". To już nie uśmiechnięta Beata Szydło z początków rządu ani powściągliwy Mateusz Morawiecki przejmujący stery kraju. W nich Jarosław Kaczyński wierzył. A w czwartek na Nowogrodzkiej pojawili się pretendenci, a może nawet tylko petenci. Choć przecież nie wszyscy sobie na takie przydomki zasłużyli.
Niektórzy – jak Małgorzata Wassermann – nie palą się za bardzo do kandydowania we własnym mieście. Inni – jak Zbigniew Rasielewski z Torunia – nie dojechali, bo nie wiedzieli nawet, że otrzymają partyjną nominację. Jeszcze inni – jak Wojciech Lubawski z Kielc – mają taką pozycję u siebie w mieście, że właściwie robią PiS grzeczność, kandydując pod tym szyldem. Wystawienie niektórych to koncesja wobec koalicjantów, nie do końca radująca władze PiS – przede wszystkim Patryk Jaki z Solidarnej Polski w Warszawie, ale też np. Michał Wypij z Olsztyna (z Porozumienia). Są jednak na liście kandydatów tacy, jak Tomasz Latos, Jacek Żalek czy Mirosława Stachowiak-Różecka, którzy kandydować chcieli i mocno na to pracowali. Niektórym z nich na pewno się uda.
Ale mogą to być jedynie wyjątki. Bo jeśli atmosfera kampanii będzie taka jak prezentacji miejskich lokomotyw, to klęska może być większa, niż wynika ze statystycznych szacunków.