Siedem lat temu kanclerz Angela Merkel próbowała negocjować z rosyjskim przywódcą zakończenie wojny na Ukrainie. Później, załamana, powiedziała ówczesnemu prezydentowi USA Barackowi Obamie o Putinie: „On żyje w świecie równoległym". Tak pozostało do dziś.
W trakcie dorocznego orędzia Putin wypowiedział coś w rodzaju sugestii: w zamian za nowy traktat o strategicznym rozbrojeniu chce mieć Białoruś i Ukrainę w swojej strefie wpływów. Nie wyjawił tylko, jak ma zamiar rozciągnąć swą władzę na Kijów, który od siedmiu lat prowadzi z nim wojnę. Biorąc jednak pod uwagę ogólny stan umysłów kremlowskiej elity – coś, co socjologowie nazywają „group thinking" – można odtworzyć tę procedurę.
Putin narzucenie Ukraińcom swej woli pozostawia Waszyngtonowi. Tylko z nim ma zamiar wyrysować na mapach nowe granice swego imperium. Moskwa uznaje tylko wielkich, mali mają się podporządkować. Waszyngton miałby po prostu wydać polecenie swym „imperialistycznym pachołkom" na Ukrainie, by pokłonili się Władimirowi Putinowi. Według niego to zupełnie wystarczy...
Rosyjski lider uważa, że Ukraińcy sami z siebie niczego nie reprezentują, nie mają własnych dążeń, poglądów, emocji, a jedynie wykonują polecenia. Za ludzi w pełnym znaczeniu tego słowa uznaje tylko tych głoszących hasła prorosyjskie. Takie pojęcia, jak „społeczeństwo", „ruchy społeczne", a nawet „spontaniczność" są mu całkowicie obce. Wszystko jest z góry zaplanowane przez siły potężne, choć skrywające swą tożsamość. Pewnie świetnie by się czuł wśród wyznawców QAnon i zwolenników Trumpa.
Swą niecodzienność (a może niegdysiejszość) udowodnił też, próbując w środę pochwalić się erudycją. Dzień po wyroku na mordercę George'a Floyda cytował i wychwalał Rudyarda Kiplinga – XIX-wiecznego piewcę wyższości białych kolonizatorów (prawda, wielce utalentowanego). No, zupełnie odkleił się od rzeczywistości. Putin, nie Kipling.