Przez wiele lat białoruscy parlamentarzyści nie budzili emocji. Wszyscy popierali Aleksandra Łukaszenkę, wszyscy mieli jego poparcie, i wszyscy nie byli uznawani przez Zachód. Opozycji nie dopuszczano do tego – i tak niewiele znaczącego – organu władzy.
Nowy parlament nie będzie miał dużo większego znaczenia, o prawie wszystkim i tak będzie nadal decydował Łukaszenko. Ale zapewne znajdą się w nim opozycjoniści, a więc może być uznany przez Unię Europejską. I wszystko na to wskazuje, że Łukaszenkowska Białoruś nie będzie już obłożona sankcjami. I nie będzie też już dłużej nazywana dyktaturą, choć właściwie nadal nią będzie.
Osobliwie brzmiały zapowiedzi komisji wyborczej, że prezydent kazał, by wybory były uczciwe. Nietypowe były też obietnice Unii, że wystarczy, iż w parlamencie opozycja zajmie kilkanaście procent miejsc, by podejście do tego kraju się zmieniło. To próba przeciągnięcia Łukaszenki na stronę Zachodu w narastającym konflikcie z Moskwą. W tak ważnym historycznie momencie, w którym decydują się losy kontynentu na całe pokolenie, warto podjąć taką próbę, choć jest ona obarczona sporym ryzykiem.
Jest to także rozgrywka ministra Radosława Sikorskiego, jego pierwsze odważne posunięcie w polityce wschodniej. Na początku nie doceniał wszystkich jej kierunków, z naiwnym optymizmem stawiając wyłącznie na poprawę stosunków z Rosją. W jego projekcie Partnerstwa Wschodniego Białoruś była gdzieś w tle. Teraz, po agresji Rosji na Gruzję, nagle trafiła do pierwszego szeregu.
Łukaszence warto było dać szansę, bo jeżeli chce się ją dać Białorusi, to niezależnie od naszych sympatii, teraz można ją było dać tylko jemu. Ale to nie znaczy, że można patrzeć przez palce na jego poczynania. Obserwatorzy powinni wydać rzetelną ocenę wyborów.