Komu to było potrzebne? Przecież profesor nikomu nie zaszkodził ani nie czynił zła. Sam tak powiedział, a skoro moralność – jak wszystko – jest sprawą indywidualną, to okazał się moralnie czysty. Nie znalazł w sobie winy, więc i jest bez niej. Kto ma prawo go osądzać?
To tylko mali, chorzy z nienawiści ludzie mogli posunąć się do takiej podłości oplucia jednego z niewielu autorytetów, jakie nam jeszcze pozostały. Przecież gdyby nie ujawniono teczek, sprawy by nie było. Czy komu to coś dało? Czy zmobilizowało nas do cywilizacyjnych wyzwań? Posunęło Polskę na drodze modernizacji? Wydłużyło autostrady, a skróciło oczekiwanie na sprawiedliwy wyrok? Czy jest nam od tego lepiej? Tylko zawistni nienawistnicy mogą czerpać z tego chorą satysfakcję.
A skoro nie jest nam od tego lepiej, to po co to robimy? Neurotyczna koncepcja prawdy, frustracje i kompleksy? Za PRL była SB, teraz są teczki, jak trafnie zauważył profesor. Jaka różnica.
Zresztą teczki robiła przecież SB. Grzebanie w nich dziś to zbiorowa nekrofilia obsesjonatów, którzy odmawiają racjonalnej debaty. Nikt przecież nie chce niczego ukrywać. Tylko zwolennicy teorii spiskowej mogą snuć takie podejrzenia. Jak można jednak opisywać teczki Wolszczana bez zbadania jego naukowych osiągnięć, pełnej dokumentacji jego wynalazków i astronomicznej kariery, którą zważyć musimy z pozbawionymi znaczenia raportami. Wycinkowa, stronnicza prawda kompromituje się sama. Mikołaj Kopernik na pewno byłby oburzony tym teczkowym polowaniem na czarownice, czyli Aleksandra Wolszczana.
Jurorzy w Sztokholmie musieli usłyszeć o naszych domowych awanturach. Nie obchodzą ich one, ale pewnie zniechęciła ich kampania oszczerstw. Skoro walczą ze sobą, to nie będziemy się w to mieszać – pomyśleli. I tak utraciliśmy Nobla.