Kradną sobie klubowe barwy i palą szaliki. Lubią to załatwiać sami między sobą i zapewne, gdyby im czasem policja nie przeszkadzała, wymordowaliby się całkiem. Politycy działają podobnie.
Atakują się w kampanii tak zajadle, że zwykli ludzie odwracają wzrok z zażenowaniem. A potem? Politycy Koalicji Europejskiej nie potrafią wyjść z szoku po przegranej. Albo więc milczą, albo komentują tak jak np. były prezydent RP Bronisław Komorowski, który oświadczył, że „na PiS głosowali ci, którzy nie płacą podatków”. Te słowa nie brzmią jak merytoryczna analiza sytuacji, w jakiej znalazła się opozycja po wyborach, tylko raczej jak ironiczna odsłona łódzkiej bitwy na murach z serii „ŁKS myśli, że in vitro to pizzeria”. Prawo i Sprawiedliwość z kolei zachowuje się, jakby nie przewidziało możliwości własnego zwycięstwa. Kadry są nieprzygotowane, minister finansów nie może się doczekać dymisji, w resortach spekuluje się na temat tego, kto będzie nowym szefem, rząd nie ma rzecznika… A może rozmiar zwycięstwa sprawił, że PiS zaczyna wzorem kolegów z PO przypominać tłustego kocura na aksamitnej poduszce?
Po każdej ustawce nadchodzi czas opatrywania ran przegranych i manifestowania radości zwycięzców. Tej ostatniej nie ma prawie wcale. Może dlatego, że PiS policzyło już, ile jeszcze trzeba dołożyć z budżetu na kolejnych wyborców i podtrzymanie poparcia. Statystycznie przecież był to najdroższy wyborca w historii III RP. Czy to źle? Niekoniecznie. Zamiast robić bogate prezenty nielicznym między wyborami, PiS postanowiło dać obywatelom mniej, ale za to przed wyborami – i jeszcze na tym skorzystać. To kwestia taktyki i genialnej konstatacji, że liczebność elit jest za niska, by mogły decydować o zwycięstwie wyborczym. Wystarczy tylko namówić nieelity, by przeszły się do urn.
Świat polityki różni się jednak poważnie od świata futbolu jednym: w Ekstraklasie przewidziano mechanizmy gwarantujące wymianę drużyn z dołu tabeli i awans nowych, ambitnych zespołów. W polskiej polityce po kostkach kopią się wciąż ci sami.