Wszystkim lamentującym z powodu perspektywy objęcia przez Donalda Tuska fotela przewodniczącego Rady Europejskiej, wszystkim kwestionującym sens, odradzającym, wykluczającym, ?a nawet tym, którzy rozumieją sens po ludzku, ale w kategoriach politycznych nie, chciałbym przypomnieć, że Tusk jest – nie licząc Jana Pawła II – pierwszym Polakiem od czasów jagiellońskich, który wchodzi do polityki światowej, na tak poważnym stanowisku. I to na dodatek stanowisku, którego znaczenie dopiero się kształtuje, podobnie zresztą jak model federalizacji Europy.
Pierwszy przewodniczący Rady Herman Van Rompuy nadał tej funkcji pewien czytelny kierunek. Ale dopiero jego następcy stojący na czele kolegium głów państw bądź szefów rządów Europy mają szansę wzmocnić i rozwinąć realną siłę funkcji przewodniczącego. Czy szef Rady Europejskiej jest tylko – trawestując pewne znane powiedzonko – „strażnikiem brukselskich żyrandoli"? Ano nie. Stoi na czele, reprezentuje i koordynuje prace forum, które określa strategiczne cele wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, oraz podejmuje w tych kwestiach wszystkie ważne decyzje.
Rada Europejska ma choćby kompetencję podjęcia (w trybie jednogłośnym) decyzji o ustanowieniu wspólnej obrony europejskiej. Jest również decydentem w niektórych kwestiach związanych z przestrzenią wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości. W dzisiejszych czasach nie ma spraw dla przyszłości Europy bardziej fundamentalnych, a trzy konkretne mają wyjątkowe znaczenie.
Pierwszą i dla nas w Europie Środkowej najważniejszą jest powstrzymanie imperialnych ambicji Kremla i wygaszenie konfliktu na Ukrainie. Donald Tusk będzie musiał stanąć w tej sprawie twarzą w twarz z Władimirem Putinem, my zaś po raz pierwszy nie będziemy mogli szafować argumentem, że Unię reprezentuje polityk nieznający Rosji.