Lubię przeglądać rosyjskie portale informacyjne. Ale zawsze kiedy to robię, mam nieodparte wrażenie, że Zachód, a zwłaszcza Stany Zjednoczone, to najbardziej opresyjne miejsca na świecie. Prawdziwa demokracja panuje za to w Rosji. Bo w UE czy USA nic, tylko podsłuchują i szpiegują.

Prawda jest oczywiście dużo bardziej złożona. Można się spierać, czy na Zachodzie walka z terroryzmem nie stała się pretekstem do zbytniego ograniczania swobód obywatelskich, ale nikt chyba nie ma wątpliwości, że tam wolność słowa, zgromadzeń czy klarowność wyborów to absolutne świętości.

Ponieważ to zachodnia demokracja jest dla nas wzorem, niepokojem musi napawać fakt, że w Polsce posłowie w pośpiechu – byle zdążyć przed końcem kadencji – pracują nad przepisami regulującymi zasady publicznych manifestacji. Organizacje zajmujące się ochroną praw obywatelskich narzekają, że czas na społeczne konsultacje nad ustawą był wyjątkowo krótki. W dodatku kontrowersje budzi sama zawartość przepisów. Protestuje przeciwko nim opozycja.

Tyle że jej zastrzeżenia są bagatelizowane. To prawda, w ostatnich latach PiS nadużywał oskarżeń wobec rządzących. Zbyt często mówił o zdradzie, zbyt często porównywał Platformę d0 PZPR, a więc partii rządzącej w systemie demokracji ludowej, który z demokracją nie miał nic wspólnego poza nazwą. Zbyt często alarmował, że Polska podąża w kierunku Białorusi czy putinowskiej Rosji. Dlatego dziś kolejny alarm nie musi brzmieć wiarygodnie. Choć tym razem chyba powinien.

W sprawie wolności zgromadzeń zawsze trzeba zważyć konflikt dwóch fundamentalnych wartości – indywidualnej lub zbiorowej swobody do manifestowania poglądów bądź protestu z jednej strony, a bezpieczeństwa i porządku publicznego z drugiej. O konflikcie tych wartości można i należy debatować. Ale nie w pośpiechu, nie podczas nocnych posiedzeń Sejmu i nie za wszelką cenę.