W odruchu serca, albo raczej wielkiej naiwności, kanclerz Niemiec zapowiedziała na początku września, że jej kraj przyjmie wszystkich uciekających nie tylko przed wojną i przemocą, ale nawet przed biedą i brakiem perspektyw. Plan Berlina był prosty: jeśli okaże się, że liczba potrzebujących przewyższy możliwości nawet tak potężnego państwa jak Republika Federalna, pozostałe kraje Unii zapłacą rachunek wystawiony przez Merkel i przejmą nadwyżkę uchodźców. W końcu od wybuchu kryzysu finansowego nie takie rzeczy Niemcy były w stanie wymóc na pozostałych państwach Wspólnoty – rozumowano w kancelarii szefowej rządu.

Prawda okazała się jednak dla Berlina brutalna. Owszem, kraje Unii w końcu podzieliły między siebie 120 tys. uciekinierów, ale za jaką cenę! Pod znakiem zapytania stawia to takie fundamenty integracji, jak strefa Schengen i fundusze strukturalne. Po raz pierwszy też cztery kraje Unii zostały przegłosowane w sprawie kluczowej dla suwerenności narodowej. A to u Rumunów, Czechów, Węgrów i Słowaków pozostawi urazy na długie lata.

Co jednak ważniejsze, te 120 tys. to ledwie symbol. Każdego dnia do Grecji dociera przecież 6 tys. uchodźców. Ustalony limit rozwiąże więc problem na trzy tygodnie. Z kolei łączna kwota, na którą zgodziła się Polska – ok. 12 tys. osób – blednie, gdy uświadomimy sobie, że każdego dnia w Wielkiej Brytanii osiedla się około tysiąca imigrantów. Inne elementy planu przywódców Unii też są mało przekonujące. Czy za miliard euro (0,3 proc. tego, co dostała Grecja, aby uniknąć bankructwa) Turcja będzie gotowa zatrzymać uchodźców na swoim terytorium? Czy ktoś naprawdę wierzy, że bez użycia armii uda się ochronić przed imigrantami setki greckich wysepek położonych nieraz o parę kilometrów od tureckiego brzegu? I jak sobie wyobrazić, że Unia nagle zacznie odsyłać do bliżej nieokreślonego „domu" miliony imigrantów ekonomicznych, jeśli kraje o tak długiej historii kolonialnej jak Wielka Brytania i Francja nie były w stanie poradzić sobie z tym przez dziesięciolecia?

Coraz bardziej oczywiste staje się to, że kryzys migracyjny przerósł Angelę Merkel, która nie tylko nie ma środków, aby go rozwiązać, ale również pomysłu, jak to zrobić. To może oznaczać, że rozpoczęty przed sześciu laty okres bezwzględnej dominacji Niemiec w europejskiej polityce zaczyna się chylić ku końcowi. Samo w sobie nie byłoby to złą wiadomością, gdyby nie jedno: nie bardzo widać, kto miałby przejąć w europejskiej sztafecie pałeczkę od pani kanclerz.