Dokonując przeglądu prawa autorskiego, rząd postanowił usunąć z niego art. 30, archaiczny przepis, na który powołują się potentaci pressclippingu.
Jak działa ten biznes, pokazuje przetarg z 2009 r., który rozpisało Ministerstwo Sprawiedliwości na monitoring 127 gazet i tygodników dla 50 urzędników. Gdyby musiało je zaprenumerować, zapłaciłoby 2,5 mln zł, a przeglądy prasy kosztował tylko 57 tys. zł.
Największe firmy press- clipperskie bronią się, np. jak wicelider Press-Service Monitoring Mediów. Twierdzi, że nie prowadzi pressclippingu, udostępnia tylko autorskie rezultaty czynności twórczych zespołu dokumentalistów – analityków prasy, a lwia cześć materiałów źródłowych to proste informacje prasowe.
Czyżby firma nie wiedziała, że zebranie danych i napisanie nawet niedużego tekstu może zająć dziennikarzowi dzień pracy?
Ale jest przeciwna usunięciu art. 30. Tak samo jak lider w branży pressclippingowej – Instytut Monitorowania Mediów, który w związku z pracami nad projektem w sejmowej Komisji Kultury i Środków Przekazu zorganizował wręcz akcję lobbingową wśród wydawców prasy lokalnej, aby opowiedzieli się za utrzymaniem status quo, czyli art. 30. Mimo że pomyślany był on dla innej działalności, tj. ośrodków dokumentacji, np. przy instytutach naukowych, które dokumentowały swoją pracę.