Od prawie ośmiu lat Niemcy używają euro, ale o ukochanej marce jeszcze nie zapomnieli. Nadal trzymają w pończochach kilka miliardów marek, które oczywiście można nadal wymieniać po tym samym kursie co w chwili wprowadzenia euro. Nadal istnieją też stowarzyszenia, nieformalne organizacje domagające się wycofania euro i zastąpienia go sprawdzoną marką. Ale to margines. Niemcy przywykli już do euro.
Trwało to jednak długo. Przez co najmniej dwa lata psioczyli na drożyznę, na to, że są oszukiwani w knajpie, w sklepie czy warsztacie samochodowym, których właściciele wykorzystali moment wprowadzenia nowej waluty do podwyższenia cen.
Z dnia na dzień zrobił karierę slogan Euro-Teuro, rozpropagowany przez „Bild Zeitung”. Neologizm „teuro” pochodził od przymiotnika teuer, czyli drogo. Euro przeszło tym samym do historii jako synonim drożyzny. Marka pozostała w pamięci jako symbol niezależności, dobrobytu, powojennego cudu gospodarczego i tradycji, uosobienie niemieckich, a raczej pruskich, cnót narodowych, jak obowiązkowość, pilność i solidność.
Obywatele RFN opierali się euro, jak długo mogli. Obawiali się inflacji, spadku stopy życiowej i wielu innych nieszczęść.
– Euro kosztować będzie Niemcy 60 mld marek z powodu utraty zysków banku centralnego (Bundesbanku) z tytułu operacji finansowych – ostrzegał prestiżowy monachijski instytut gospodarczy IFO. Po kilku latach przyznał, że ówczesne oceny były mocno przesadzone.