Upadek stoczni może zagrozić utrzymaniu sprawności floty wojennej RP. – SMW tworzono jako zaplecze remontowe okrętów – przypomina Janusz Walczak, ekspert w zakresie bezpieczeństwa. To nie przypadek, że nawet gdy kryzys wymusił ograniczenia zamówień marynarek wojennych Francji, Danii czy Holandii, żadne z tych państw nie zredukowało technicznej bazy swych flot.
Wiceminister obrony narodowej ds. modernizacji Marcin Idzik nawet po niedawnej zmianie sądowej opcji z upadłości układowej SMW na likwidacyjną powtarza, że marynarka potrzebuje stoczni, która będzie wiarygodnym partnerem.
Ale upadający gdyński zakład, odpowiedzialny w kraju za remonty okrętowych systemów walki, może szybko utracić dotychczasowe uprawnienia i certyfikaty, m.in. związane z przedsięwzięciami o charakterze tajnym. – Uzyskanie tych kompetencji przez inny podmiot wymagałoby co najmniej dwu-, trzyletnich starań. A rozwiązanie zespołu odpowiedzialnego za budowę gawrona oznaczałoby przekreślenie szans na uzbrojenie korwety i wyposażenie okrętu w systemy elektroniczne wartości kilkuset mln zł.
Roman Kraiński, były już prezes stoczni (w połowie kwietnia zastąpił go Robert Roszkowski, dotychczasowy członek zarządu SMW i dyrektor operacyjny), twierdzi, że deklarowana przez syndyka i właściciela 99 proc. udziałów w SMW – Agencję Rozwoju Przemysłu – chęć utrzymania likwidowanej stoczni w ruchu, może okazać się jedynie pobożnym życzeniem. – Wspólnie z syndykiem szukamy prawnych formuł, które pozwolą dalej działać stoczni, zdobywać nowe zamówienia, a zarazem dokończyć restrukturyzację spółki – zapewnia „Rz" wysoki rangą urzędnik ARP.
– Szanse na wygranie jakichkolwiek przetargów przez likwidowaną firmę są iluzoryczne. W przypadku kontraktów wojskowych niemożliwe będzie np. oferowanie zabezpieczeń zwrotu pobranych zaliczek. A obecny status stoczni skutecznie zniechęci zewnętrznych partnerów do wspierania gdyńskiej spółki – mówi Roman Kraiński.