„Mapa drogowa” została ogłoszona, zgodnie z nią powołany został nawet pełnomocnik rządu, ale blokujący jej realizację klincz polityczny między koalicją a opozycją nadal trwa.Czas szybko płynie, dotrzymanie przyjętych w „mapie” terminów staje się coraz bardziej problematyczne, a mimo to ostatnie miesiące nie zostały wykorzystane choćby do bardziej precyzyjnego przedstawienia przez obie strony argumentów za i przeciw i określenia ich relatywnej wagi. Jednocześnie skutki kryzysu za granicą coraz silniej oddziałują na zachowania podmiotów gospodarczych w Polsce. Rząd ogłasza „Plan stabilności i rozwoju”, ale nie wiadomo, czy jego wdrażaniu będzie towarzyszyć realizacja „Mapy drogowej”. Opóźnianie wiążącego porozumienia koalicji i opozycji w sprawie członkostwa w strefie euro zwiększa więc niepotrzebnie i tak szybko rosnący poziom niepewności co do skutków kryzysu dla polskiej gospodarki.
Nawet jeśli konieczne byłoby przesunięcie terminu na przykład o rok, to ważniejsze jest to, aby nie zwiększać niepewności przez zbyt szerokie zakreślanie horyzontu czasowego. Co można bowiem sądzić o jakości dyskusji publicznej, jeśli czołowi politycy głównej partii opozycyjnej potencjalnie akceptują termin 2012 r. (pod warunkiem przeprowadzenia referendum), a jednocześnie mówią, że powinniśmy przystąpić do strefy euro dopiero wówczas, gdy płace realne w Polsce będą dwukrotnie wyższe?
Jak wiadomo, źródła „klinczu referendalnego” tkwią w nie do końca konsekwentnych zapisach traktatowych. Poza Wielką Brytanią i Danią, które uzyskały tzw. klauzulę opt-out, wszystkie pozostałe kraje przystępujące do UE są na mocy traktatu akcesyjnego zobowiązane do wejścia do Unii Gospodarczej i Walutowej. Ponieważ jednak nie został określony termin, w jakim muszą przystąpić do ERM-2, to decyzja w sprawie przyjęcia wspólnej waluty może być dosyć swobodnie przesuwana w czasie. Jasne jest to, że nawet jeśli jakiś kraj ogłosi referendum w tej sprawie, to jego wynik nie może mieć charakteru prawnie wiążącego, lecz tylko konsultacyjny. Niemniej jednak negatywny wynik może odsunąć przystąpienie do strefy euro nawet na wiele lat. Klimat polityczny, oczekiwania społeczne i pewna tradycja mogą sprawić, że referendum zostaje ogłoszone, nawet jeśli w parlamencie występuje zdecydowana większość za przyjęciem euro. Dobrym przykładem jest Dania, gdzie w 2000 r. ogłoszono referendum, chociaż nie było ono konieczne, ponieważ w parlamencie poparcie dla euro przekraczało wysoką wymaganą większość 5/6.
Ponieważ referenda w kwestiach unijnych odbywały się w ostatnich latach dosyć często, to trudno się podobnemu wnioskowi przeciwstawić również w Polsce. Jeśli więc politycy PiS i prezydent będą obstawać przy referendum jako warunku przeprowadzenia zmian w konstytucji, to cały proces będzie przy obecnym układzie sił w Sejmie skutecznie zablokowany. Problemem jest jednak to, że poza dosyć przypadkowymi, ogólnikowymi wypowiedziami polityków nie zostały przedstawione przekonujące argumenty za ogłoszeniem referendum w tej sprawie. Formułowane są górnolotne zdania w rodzaju „sprawa dotyczy żywotnych interesów narodu, więc on sam jako najwyższy suweren powinien ją bezpośrednio rozstrzygnąć”. Z kolei przedstawiciele koalicji nie przedstawiają bardziej wnikliwych argumentów przeciwko referendum powtarzając, że w sensie prawnym już się ono odbyło przy okazji akcesji do UE i że tak skomplikowane decyzje muszą być rozstrzygane przez ekspertów.
Pragmatyzm każe się jednak zastanowić, czy rzeczywiście referendum jest najlepszym sposobem rozstrzygania w tak ważnych sprawach. Pytanie to staje się szczególnie zasadne, jeśli istnieje ryzyko, że referendum mogłoby stać się substytutem, a nie uwieńczeniem pogłębionej dyskusji nad kosztami i korzyściami przyjęcia euro. Można oczywiście przypuszczać, że domaganie się referendum wynika głównie nie z troski o dobro kraju, ale z wąsko rozumianych interesów politycznych o krótkookresowym, taktycznym charakterze. Wówczas pojawia się dodatkowe pytanie: czy na gruncie czysto politycznych kalkulacji referendum jest rzeczywiście dla PiS korzystnym rozwiązaniem? Taka kalkulacja została prawdopodobnie zrobiona, ale zastanawia to, że nadal nie są znane szczegóły propozycji. Nie wiadomo nawet, jak miałoby brzmieć samo pytanie i czy musiałby obowiązywać 50 proc. próg frekwencji wyborczej, a od takich „szczegółów” zależy przecież interpretacja wyników referendum. Jak na przykład interpretować przegraną niewielką liczbą głosów przy niskiej frekwencji? Czy niska frekwencja jest wyrazem dezaprobaty dla przyjęcia euro czy też wyrazem przekonania wyborców, że jest to sprawa, którą powinien rozstrzygnąć w ich imieniu parlament i rząd? Część polityków może traktować wynik referendum jako wotum nieufności wobec rządu, a część jako przekazanie mu przez wyborców mandatu na wprowadzenie kraju do strefy euro. Dopiero po wnikliwym rozważeniu „szczegółów” referendum partie mogą przeprowadzić ocenę swoich oczekiwanych czysto politycznych korzyści i strat. Wyborcy mają zresztą prawo domagać się przyjęcia ex ante wiążącej interpretacji wyników referendum, tak aby ex post nie okazało się, że jedna ze stron uzna je za nadal nie rozstrzygające.