Rzeczpospolita: Pięć lat poświęcił pan na dokumentowanie życia i twórczości Marii Callas. A podobno nigdy nie był pan fanem opery.
Tom Volf: Rzeczywiście nie. Ale gdy studiowałem w Nowym Jorku, przechodziłem kiedyś obok Opery. Nie miałem nic do roboty, więc pomyślałem: „Zobaczę". Kupiłem bilet, najtańszy, za 10 dolarów. Ogląda się wtedy spektakl na stojąco i prawdę powiedziawszy, z miejsca, z którego nie widać nawet całej sceny. A ja się zakochałem w tym świecie: w muzyce, śpiewie, kostiumach. Wróciłem do mojego studenckiego pokoju, w komputerze wpisałem hasło „Gaetano Donizetti" i wyskoczyła mi Maria Callas. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem, jak śpiewa. To była rewelacja!
Powstały trzy książki, film, wystawa.
Bo Callas mnie uwiodła, chciałem się tą fascynacją dzielić. Zrobić o niej dokument. Próbowałem odszukać jej rodzinę. Nie udało się: nie miała dzieci, jej matka nie żyła, siostra też umarła bezdzietnie. Natomiast znalazłem lokaja i pokojówkę, których traktowała jak osoby najbliższe. I wielu jej przyjaciół, którzy mi zaufali, podzielili się ze mną wspomnieniami. Zebrałem bardzo interesujący materiał. Dlatego wyszły również trzy książki, m.in. albumy z jej zdjęciami. Dlatego też przygotowałem wystawę. Ale najważniejszy był film. Callas dotąd była pokazywana albo jako wielka artystka, albo jako skandalistka romansująca z bogatymi facetami i zrywająca przedstawienia. Chciałem ją sportretować inaczej, opowiedzieć o niej słowami jej i osób, które ją rozumiały.
Jak trafiał pan do tych ludzi?