Kilka dni temu odbierał nagrodę za całokształt twórczości podczas festiwalu EnergaCAMERIMAGE. Żartował, wspominając lata spędzone w łódzkiej Filmówce: – Jeszcze tam chodzę, ale już nie po to, żeby się uczyć, lecz by uczyć innych.
Był w wyśmienitej formie. Odszedł w locie. Na ostatnich zdjęciach, wrzucanych do internetu jeszcze wczoraj przez wnuków, uśmiecha się.
Urodził się w 1929 roku w Ozorkowie koło Zgierza. Jego wczesna młodość przypadła więc na okres wojny. Mówił mi, że w 19 45 roku poczuł się tak, jakby życie dopiero się zaczynało. Rodzice chcieli, by został inżynierem, ale on grał w łódzkiej Ymce w zespole jazzowym i z technikum zawodowego przeniósł się do liceum.
Studia w Filmówce wymyślił sobie dopiero przed maturą. I zawsze mówił, że właśnie tam nauczył się życia, sztuki, postrzegania piękna. Był początek lat 50., czas stalinizmu, ta uczelnia wydawała się oazą wolności. Po dyplomie pracował w łódzkiej telewizji. Potem zatrudnił się w warszawskiej Czołówce, a w 1962 roku zadebiutował w fabule.
Pracował z największymi polskimi reżyserami. Zawsze zaczynał od nowa. Wierzył, że każdy film wymaga innych środków, nie bał się iść pod prąd modom, przełamywać schematy. Uważał, że w tym zawodzie trzeba ryzykować. I ryzykował. Od samego początku, od „Rąk do góry" Jerzego Skolimowskiego.