Co więcej, film „Dead Don't Die", w którym zagrali Bill Murray, Adam Driver, Chloe Sevigny, Tilda Swinton, Steve Buscemi, Danny Glover, Iggy Pop, Tom Waits, Selena Gomez, ma też chwytliwy temat: metafora upadku naszego świata. I choć niektórym krytykom film wydał się za mało wyrafinowany, Jim Jarmusch festiwalową publiczność zelektryzował.
– Lubię różne gatunki kina i wbrew pozorom nie jestem wielkim fanem i ekspertem od filmów o zombi – powiedział reżyser w Cannes. – Podobało mi się kilka klasycznych pozycji gatunku, m.in. zrealizowanych przez Johna Carpentera czy bardziej współcześnie przez Sama Raimiego. Ale moje myślenie zmienił George Romero. Przed nim różne potwory, nawet takie jak Frankenstein, Drakula czy Godzilla, pochodziły spoza porządku społecznego. W „Nocy żywych trupów" rodzą się wewnątrz społeczeństwa. I sądzę, że horror o wampirach ma ogromny potencjał jako metafora współczesnego świata.
Tajemnicze miasteczko
„Dead Don't Die" zaczyna się obiecująco. W małym, fikcyjnym amerykańskim miasteczku Centerville dzieją się dziwne rzeczy. Zmierzch nie zapada o zwykłej porze, dzień trwa dłużej, zegarki stają, dopiero co naładowane komórki rozładowują się, nie działa policyjne radio. A koty i psy uciekają właścicielom, jakby wyczuwały niebezpieczeństwo. Narasta niepokój i uczucie, że coś się wydarzy.
W tej dziwnej atmosferze Jim Jarmusch przedstawia swoich bohaterów: dwóch policjantów Cliffa i Ronniego, wybornie zagranych przez Billa Murraya i Adama Drivera oraz Mindy – ich koleżankę z posterunku z twarzą Chloe Sevigny, właściciela sklepu z narzędziami, chłopaka ze stacji benzynowej – kinomana, który wie wszystko o zombi, dwie kelnerki i niedawno przybyłą do miasta buddystkę prowadzącą zakład pogrzebowy.
Jest wreszcie trójka nastolatków, którzy zatrzymują się w najlepszym motelu. Wszyscy oni będą musieli zmierzyć się ze wstającymi z grobów zombi. A zjadani przez nich sami przekształcają się w kolejnych ludojadów.