[wyimek][b][link=http://www.rp.pl/galeria/9131,4,412123.html]Zobacz galerię zdjęć z filmu[/link] [/b] [/wyimek]
Tak jak w pierwszej części trylogii dziesięcioletni Artur (w dubbingu Kajetan Lewandowski) odwiedza królestwo Minimków, maciupkich elfów, żyjących nieopodal domu jego dziadków. Nie podejrzewa jednak, że ta wizyta jest częścią intrygi uknutej przez największego wroga Minimków, który dzięki naiwności Artura zamierza się przedostać do świata ludzi...
Zanim to wszystko nastąpi, Besson streszcza losy poszczególnych bohaterów od chwili zakończenia poprzedniego filmu. To fatalny pomysł na prowadzenie narracji, zwłaszcza jeśli kręci się baśniowe kino przygodowe. Zamiast wartkiej akcji, oglądamy przydługi wstęp. A gdy wreszcie opowieść się rozkręca, Besson ją przerywa. "Artur…" pełni jedynie rolę zapowiedzi trzeciej części cyklu.
Widać, że reżyser i graficy z jego studia EuropaCorp solidnie się napracowali, tworząc fantazyjny świat elfów, np. w scenie otwierającej film, gdy Minimki zbierają owoce na ucztę powitalną dla Artura. Soczyste barwy, lekkość, humor, wdzięk – w tym króciutkim fragmencie jest wszystko to, czym zachwycają widzów na całym świecie animacje z Hollywood. Besson udowadnia, że jest francuskim Disneyem.
Niestety, takich sekwencji jest niewiele. Dominuje sztampowe kino familijne z udziałem żywych aktorów. I to oni, a nie narysowane na komputerze stworki, irytują sztucznością.