Lata 50., Moskwa. Biała jest gwiazdą miejskiego cyrku, gdzie robi furorę jako latający pies. Ale podczas jednego z numerów nie wszystko idzie zgodnie z planem i zamiast zakończyć występ na cyrkowej arenie, Biała trafia na ulicę. Tu spotka Strzałę, przyzwyczajoną do twardego życia i buszowania po śmietnikach.
Gdy suczki będą próbowały uciec przed moskiewskim hyclem, trafią do rządowego ośrodka lotów kosmicznych. Tu przejdą ostry trening, a następnie – zgodnie z tytułem – spróbują podbić kosmos.
Fabuła jest schematyczna. Biała i Strzała tworzą parę, jak w amerykańskich „buddy movies”. Sprawiają wrażenie niedobranych, ale nie ma wątpliwości, że kiedy trzeba, mogą na siebie liczyć. Twórcom – zwłaszcza w pierwszej części filmu – zabrakło pomysłów, co psiaki, poza bieganiem po ulicach Moskwy, mogłyby robić. Akcja rozkręca się dopiero, gdy Biała i Strzała zaczynają trening.
Jednak najbardziej przeszkadza mi w tym filmie to, że ze wszystkich sił stara się naśladować hollywoodzkie animacje (choć do poziomu filmów Pixara jest mu daleko jak z Ziemi do gwiazd). Zapomniano natomiast o dziedzictwie rosyjskich bajek. Ta tradycja nie jest tu w żaden sposób wykorzystana, jakby świadomie twórcy zrobili film wyprany z tożsamości.
Dzieciom – wychowanych na amerykańskich animacjach z komputera – zapewne nie będzie to przeszkadzać. „Biała i Strzała...” jest kopią hollywoodzkiej rozrywki. A ta najmłodszym widzom jest doskonale znana z kina i telewizji.