Ale zdecydował się spróbować sił w nowym dla siebie gatunku filmów o superbohaterach, czego efektem jest udany obraz, który świetnie się ogląda – oczywiście, jeśli ma się świadomość umowności konwencji wymagającej przymrużenia oka.

Campbell przeniósł na ekran świat wykreowany w komiksach opowiadających o międzygalaktycznej elicie wojowników stojących na straży prawa i porządku – Lanternach. Czytelnicy zapoznali się z nimi w 1940 r. Hal Jordan – pewny siebie pilot i pierwszy ludzki Green Lantern – pojawił się w nich 19 lat później. Wybrany na członka owego elitarnego korpusu mężczyzna zostaje obdarzony supermocami – może praktycznie wszystko – po wypowiedzeniu przysięgi.

Jako wyposażenie dostaje latarnię emitującą zielone światło i specjalny pierścień. Jego zadaniem jest zwalczanie Paralleksu – wroga Kosmosu. Na ekranie oglądamy znakomitych aktorów – Petera Sarsgaarda, Tima Robbinsa, Angelę Bassett i Brytyjczyka znanego z ról szekspirowskich i wielu dobrych obrazów (m.in. Chabarow w „Niepokonanych" Petera Weira) Marka Stronga. Ryan Reynolds wygrał główną rolę w starciu z m.in. Justinem Timberlakiem i Bradleyem Cooperem.

I dobrze się stało, bo okazał się wymarzonym odtwórcą roli Hala. Gra go z pełnym zaangażowaniem, ale i świadomością umowności gatunku. Widać, że bawi się postacią Jordana, co w niczym nie ujmuje mu wiarygodności. To był ważny wybór, bo szykuje się cała seria przygód Hala i Lanternów. I dobrze!

USA 2011, reż. Martin Campbell, wyk. Ryan Reynolds, Blake Lively, Peter Sarsgaard, Tim Robbins