To fascynujący, ogromnie wciągający film z Xavierem Dolanem w roli głównej. I trudno się dziwić, że cudowne dziecko kina, autor „Zabiłem moją matkę", „Wyśnionych miłości" czy „Mamy" zdecydował się przyjąć rolę w „Pieśni słonia" Charlesa Binamé. Jest tu bowiem wszystko, co jako artystę dotąd go interesowało: toksyczny układ z matką, zadry źle kochanego dziecka, podtekst miłości homoseksualnej, a wreszcie intelektualna gra.
Ze szpitala psychiatrycznego znika lekarz, który prowadził terapię z młodym chłopakiem, synem wybitnej śpiewaczki. Dyrektor placówki, doktor Green, próbuje ustalić, co się z nim stało. Wzywa do siebie jego pacjenta. Michael jest inteligentny i zaczyna prowadzić z lekarzem grę, w której narzuca swoje reguły.
„Pieśń słonia" powstała na podstawie sztuki Nicolsa Billona. Przez większą część filmu na ekranie są dwie osoby. A jednak ani przez chwilę widza nie dopada ani nuda, ani wrażenie teatralności. Rozmowa między lekarzem i pacjentem ma wielką dramaturgię, każda jej chwila ujawnia nowe tajemnice, obnaża zadry z przeszłości obu mężczyzn, każe inaczej na nich spojrzeć. Nie brakuje tu niespodzianek i zwrotów akcji, a właściwie tego, co o całej sytuacji i ludziach myślimy. Świetnie zarysowana jest też trzecia osoba dramatu – pielęgniarka opiekująca się Michaelem, kiedyś związana z Greenem. Ale właściwie wszystko jest tu ważne – mały, pluszowy słonik, którego kocha Michael, każde wspomnienie, każdy grymas twarzy.
– Moim zadaniem jest być wariatem. Za to dostaję wikt i opierunek – mówi w filmie Michael.
Ale genialna rola Xaviera Dolana sprawia, że nie patrzymy na niego jak na wariata. To pokręcony, zniszczony przez los człowiek, który o własnej matce mówi: „Byłem z nią blisko przez dziewięć miesięcy. Potem urodziła". Człowiek, który tylko z pozoru jest pewnym siebie, aroganckim, igrającym z innymi wcielonym złem. Michael jest sobą, gdy zostaje sam: wtedy ma w oczach strach i wydaje z siebie płacz pełen bólu. A dopiero rewelacyjne ostatnie sceny wyjaśniają widzowi, do czego ten ludzki wrak zmierzał, jaki cel chciał osiągnąć w czasie gry z psychiatrą.
Raz jeszcze okazało się, że człowiek może być na ekranie bardziej interesujący niż pościgi samochodowe i kryminalne intrygi. Po pojedynkach intelektualno-emocjonalnych, jakie prowadzili ze sobą choćby Michael Caine i Jude Law w znakomitym „Pojedynku" Kennetha Branagha czy Emmanuelle Seigner i Mathieu Amalric w „Wenus w futrze" Romana Polańskiego, teraz Dolan i Bruce Greenwood tworzą w kinie kolejną hipnotyzującą widzów parę. Trudno od nich oderwać wzrok.