„Jestem legendą” przypomina mi patchwork – kompozycję zszytych ze sobą różnych kawałków tkanin. Poszczególne materiały najpierw trzeba przyciąć, wygładzić, a potem ułożyć wedle przygotowanego wcześniej wzoru.
Ta sama zasada przyświecała twórcom filmu – utkali go z różnych motywów popkultury, tak by każdy widz odnalazł dla siebie coś atrakcyjnego w ich zestawie.
Za kanwę scenariusza posłużyła im książka Richarda Mathesona z 1954 roku, w której Robert Neville walczył z ludźmi zmienionymi pod wpływem bakterii w wampiry. Posępna wizja łączyła horror i fantastykę naukową. A Neville przypominał Robinsona Crusoe, który zamiast zmagać się z samotnością na bezludnej wyspie, znalazł się w opustoszałej miejskiej dżungli.
Reżyser Francis Lawrence wraz ze scenarzystami skwapliwie skorzystał z tych wątków. Ale nie obyło się bez zmian.
Udręczone wampiry zmie- niły się w zombi, a Neville przybrał postać Willa Smitha. W ten sposób „Jestem legendą” stał się filmem z hollywoodzką gwiazdą na pierwszym planie. Ekipa realizacyjna mogła liczyć na popularność aktora, a także przyciągnięcie do kin mniejszości etnicznych. Wszystko zostało skrupulatnie zaplanowane: w pewnym momencie czarnoskóremu Smithowi przybywa na ratunek jedna z ostatnich ocalałych kobiet, która jest... Latynoską.