Młody i już dosyć utytułowany Węgier Kornel Mundruczó, znany nam z "Delty" – nagradzany m.in. w Locarno, Cannes, Oberhausen i Krakowie – przeniósł akcję we współczesność swojej ojczyzny. Ale to, co ciekawie się zapowiada, kuriozalnie się rozwija i bezsensownie kończy. Chyba że wskazanie na krańcowy absurd naszej egzystencji było głównym zamierzeniem reżysera – ale przecież wszyscy posiedliśmy już tę wiedzę empirycznie.
Książkowe monstrum stworzone ręką człowieka zostaje tu zamienione w siedemnastolatka Rudolfa próbującego powrócić na łono rodziny po wielu latach spędzonych w sierocińcu. Nie mogę napisać, kto go tam oddał i czyim jest synem, bo zabierze to widzom jedną z niewielu przyjemności z oglądania "Łagodnego potwora...". Powrót chłopaka do domu okazuje się wielce niefortunny, bowiem morduje on przy tej okazji trzy osoby.
Chociaż obydwa potwory – i ten z powieści, i ekranowy – twierdziły, że nie chciały zabić, to wierzyć można tylko pierwszemu. Rudolf bez wątpienia jest tylko niebezpiecznym psychopatą, co odbiera tej postaci całą głębię literackiego pierwowzoru. Nie czujemy dla niego – niechcianego dziecka – żadnego współczucia, tylko odrazę. Żadna z postaci nie wydaje się kierować ani logiką, ani emocjami, wydarzenia są przypadkowe. W pamięci zostaje tylko jedna scena, i to jedynie z uwagi na ładną kompozycję kadru.
Węgry, Niemcy, Austria 2010, reż. Kornel Mundruczó, wyk. Rudolf Frecska, Lili Monori, Kornel Mundruczó, Kitty Csikos