Poza tym to prawdziwy człowiek-orkiestra. Sam napisał scenariusz, był operatorem, twórcą efektów specjalnych (skromnych, ale wstydzić się ich nie musi) i całość wyreżyserował. Do tego zaangażował tylko dwoje aktorów, znanych przede wszystkim z drugoplanowych ról w serialach. Końcowy rezultat na kolana nie rzuca, bo za dużo tam schematów i fabularnej waty, ale pochwalić muszę wykreowanie przygnębiającego klimatu niepewności w świecie dotkniętym apokalipsą.
Sonda NASA badająca pozaziemskie formy życia ulega katastrofie na terytorium Meksyku. W rezultacie ośmiornicopodobne kosmiczne stwory rozpełzają się po ziemi i atakują na oślep. Tylko Stany Zjednoczone odgrodzone wysokim murem są bezpieczne. Tymczasem przebywający w Meksyku fotoreporter wojenny Kaulder (McNairy), luzak i cynik, dostaje polecenie od szefa redakcji, by odnalazł i wywiózł do USA jego córkę Sam (Able), bawiąca tam jako turystka. Z wielką niechęcią – bo to polecenie całkowicie burzy jego zawodowe plany – razem z dziewczyną podejmuje podróż w stronę granicy. A czasu mają niewiele, kosmiczne stwory są coraz bliżej. Owa podróż przez zagrożoną strefę to pokonywanie kolejnych przeszkód (także biurokratycznych czy korupcyjnych) zakończone romantycznym finałem.
„Strefa X" (w oryginale „Monsters") to miszmasz science fiction, horroru, thrillera, kina drogi, katastroficznego i wreszcie melodramatu. Trochę tego za dużo jak na półtorej godziny projekcji.
Science fiction, W. Bryt. 2010, scen. i reż. Gareth Edwards, wyk. Scoot McNairy, Whitney Able