Przed tygodniem na ekrany kin wszedł biograficzny film „Jobs". Obraz opisuje kluczowe momenty z życia założyciela firmy Apple. Premiera miała miejsce 30 sierpnia, zakładam więc, że zainteresowani zdążyli już obejrzeć film, dlatego esej nie będzie ograniczony do omówienia samej fabuły. Rzadko który film stanowi świadectwo swoich czasów w takim stopniu, w jakim czyni to „Jobs". Produkcja wpisuje się coraz istotniejszy nurt fetyszyzacji technologii oraz uczynienia z niej kolejnego obszaru zainteresowania popkultury. Jobs był jednym z pierwszych, którzy postrzegali w ten sposób technologie komputerowe, co wielokrotnie możemy oglądać w filmie. Obserwujemy, jak historia Steve'a Jobsa – jednego z twórców obecnej rzeczywistości ufundowanej na głębokiej relacji między człowiekiem i nowoczesnymi technologiami – staje się jednym z mitów założycielskich współczesności.

Sama produkcja, oceniana w oderwaniu od swojego kontekstu, nie jest dziełem wybitnym. Kreacja Ashtona Kutchera stoi na bardzo wyskoim poziomie, choć wydaje się nieco przerysowana (chociażby imitacja specyficznego chodu Jobsa). Jak na warunki hollywoodzkie należy ona właściwie do kina niskobudżetowego – film kosztował „jedynie" 12 milionów dolarów. „Jobs" nie jest blockbusterem ani filmem wymagającym szczególnego wysiłku intelektualnego, lecz dziełem popkultury adresowanym do określonej grupy docelowej, do której bez wątpienia należą użytkownicy produktów „zaprojektowanych przez Apple w Kalifornii".

Czytaj więcej w Kulturze Liberalnej