Dążąca do dekarbonizacji UE mocniej zaciskać będzie pętlę wokół węgla kamiennego i brunatnego. Zaostrzenie limitów w zakresie dopuszczalnej emisji do powietrza substancji szkodliwych dla zdrowia, m.in. tlenków siarki i azotu, a także pierwiastków metali ciężkich (konkluzje BAT/BREF do dyrektywy IED) to było preludium. Nowe instalacje muszą spełniać zaostrzone kryteria już na etapie wydawania pozwoleń środowiskowych, a istniejące mają cztery lata na dostosowanie się. Według obliczeń rządu ma to kosztować Polskę ok. 10 mld zł.
Prof. Konrad Świrski z Politechniki Warszawskiej szacuje, że w pesymistycznym scenariuszu koszty sięgną nawet 15–20 mld zł, bo oprócz wielkoskalowej energetyki dochodzą też małe ciepłownie i energetyka przemysłowa. Co osiem lat limity będą rewidowane, zapewne w górę.
Zwłaszcza że w Europie trwa dyskusja o reformie systemu handlu uprawnieniami do emisji CO2 (EU ETS) i nowych założeniach dla rynku energii (tzw. pakiet zimowy).
Długofalowa polityka energetyczna Polski, której ramy Ministerstwo Energii chce pokazać do końca roku, będzie musiała uwzględnić te kierunki, ważąc koszty i ryzyko niedoborów mocy w naszym systemie. Świrski ocenia, że sektor pochłoną modernizacje, a nowe inwestycje częściowo będą odłożone. Budowę nowych bloków ME w styczniu wyceniało na 40–50 mld zł.
Za wydatki zapłacimy w rachunkach, w których coraz większą część stanowić będą opłaty stałe. W ich obniżeniu może pomóc instalacja własnego źródła. Zwłaszcza że spadek cen paneli fotowoltaicznych może doprowadzić do wzrostu znaczenia energetyki rozproszonej. Rząd stawia też na rozwój elektromobilności. Auta na prąd mają być jeżdżącymi magazynami energii. Ta technologia jest na razie droga, ale oczekuje się przełomu w tej dziedzinie, bo zmieni się podejście do odnawialnych źródeł.