Jeszcze półtora roku temu Monika Kalinowska była dyrektorem handlowym w dużej firmie usługowej. Zarabiała ponad 20 tys. zł miesięcznie i jeździła służbowym volvo. Odeszła, gdy po fuzji zmienił się cały zarząd.
Wydawało jej się, że znalezienie kolejnej pracy będzie kwestią dwóch – trzech miesięcy. Tymczasem minęło już półtora roku. W tym czasie wysłała swoje oferty do kilku agencji rekrutacyjnych i odpowiedziała na ok. 80 ofert pracy na stanowiska menedżerskie. Odezwało się dziesięć firm. W kilku wystartowała w wielostopniowej rekrutacji. Przegrała.
– Myślę, że problemem może być mój wiek. Mam 47 lat. Przegrałam z 30-latkami. Teraz to ich się promuje – twierdzi Monika Kalinowska*. To samo twierdzi jej znajomy, coraz bardziej sfrustrowany były dyrektor finansowy, który szuka pracy od prawie roku.
Jego frustracje są uzasadnione. Przedstawiciele agencji rekrutacyjnych przyznają, że młoda, ambitna kadra zaczyna wypychać na margines pokolenie czterdziestoparoletnich menedżerów – tych wyedukowanych już w warunkach nowej gospodarki, często w zachodnich firmach. Co prawda rzadko się ich zwalnia, ale przecież firmy się łączą, przejmują i w rezultacie z dwóch prezesów, dyrektorów marketingu czy sprzedaży zostaje jeden.
Jak podkreśla Joanna Kotzian z firmy doradztwa personalnego HRK, rynek pracy menedżerów nie rozwija się tak szybko. Nie ma tu też problemu emigracji, która drenuje polskie firmy ze specjalistów i robotników.