Chicken busem po Gwatemali

Maximon ma na sobie kolorowe apaszki oraz czarny kapelusz i trzyma cygaro w ustach. Jego spojrzenie jest trochę beznamiętne. Choć mierzy zaledwie metr wysokości, ma ogromną moc

Aktualizacja: 20.11.2009 00:39 Publikacja: 20.11.2009 00:38

Mieszkańcy Antiguy przyzwyczajeni są, że ziemia w ich mieście często drży. Nie zwracają już na to uw

Mieszkańcy Antiguy przyzwyczajeni są, że ziemia w ich mieście często drży. Nie zwracają już na to uwagi

Foto: Fotorzepa, Michał Głombiowski

Red

Indianie z Santiago de Atitlan, niewielkiej wioski na południu Gwatemali, przychodzą do swego bóstwa, Maximona (czyt. Maszimona), modlić się, prosić o radę, przychylność lub podziękować za dobry dzień. Co roku trafia on do innej rodziny. Od momentu, gdy przekroczy próg wybranego domostwa, życie jego mieszkańców zostaje podporządkowane opiece nad świętą drewnianą figurą.

Maximon stoi w głównym pomieszczeniu, w nieustannej asyście kilku mężczyzn. Ludzie przychodzą, zapalają świeczki, zostawiają w darze papierosy, ziarna kukurydzy, pieniądze i flaszki wódki. Pieniądze trafiają do rodziny opiekującej się bóstwem, wódkę całymi dniami sączą siedzący za stołem opiekunowie figury.

Maximon to połączenie biblijnego Judasza, konkwistadora Pedra de Alvarada oraz kilku bogów Majów. Przykład wymieszania tradycyjnych indiańskich wierzeń z religią katolicką. Indianie, którzy stanowią niemal 60 proc. społeczeństwa Gwatemali, kultywują stare zwyczaje. Na co dzień chodzą ubrani w plemienne kolorowe stroje, porozumiewają się językami majańskimi, oddają cześć własnym bogom.

[srodtytul]Pod opieką ayudante[/srodtytul]

Rozklekotany autobus przechyla się niebezpiecznie na górskich zakrętach, a ciasno upakowani pasażerowie ze stoickim spokojem kiwają się wraz z nim. Kierowca walczy z pojazdem, próbując wrzucić bieg lub uruchomić gasnący silnik. Nie przeszkadza mu to jednak pędzić bez opamiętania, ignorując znaki i wyprzedzając na zakrętach.

Jego pomocnik, ayudante, stoi w otwartych drzwiach i wykrzykuje po drodze nazwę docelowej miejscowości. W Gwatemali autobusy nie mają oficjalnych przystanków, podróżni ustawiają się po prostu na ulicy. Gdy nadjeżdża pojazd, wskakują do niego niemal w biegu, a ayu-dante, wykorzystując drabinkę przyspawaną do autobusu, umieszcza ich bagaże na dachu. Do jego zadań należy też pobieranie opłat za przejazd. Wszyscy ayudante mają świetną orientację, zawsze wiedzą, kto już zapłacił, a kto dopiero wsiadł. Turyści muszą się pilnować, bo widząc białego, bileterzy często zawyżają cenę biletu.

Autobusy to mające czasem ponad 40 lat amerykańskie school busy. Zostały odremontowane chałupniczą metodą, pomalowane na różne kolory i udekorowane religijnymi hasłami. W ten sposób zamieniły się w chicken busy – nazwa pochodzi podobno od kurczaków i innego żywego inwentarza, który Gwatemalczycy wożą autobusami. Być może wzięła się też stąd, że podróżujący nimi są upchani niczym kurczaki w klatce. Pojazdy zwykle zapełnione są do granic możliwości, na dwuosobowych kanapach potrafi siedzieć i pięciu pasażerów.

Chiki, jak miejscowi nazywają w skrócie autobusy, to czasem jedyny środek lokomocji, którym można dostać się do mniej uczęszczanych rejonów kraju. Ale jazda nim jest męcząca. Podróż, nawet na krótkich odcinkach, trwa godzinami, a Europejczykowi trudno znaleźć miejsce na nogi w ciasnym, przeznaczonym dla dzieci pojeździe. Niscy Indianie nie mają tego problemu. Nie jest też zbyt bezpiecznie. Fatalny stan techniczny i brawura kierowców bywają przyczyną wypadków. Przy tym zdarza się, że właściciele autobusów – rywalizujący ze sobą o poszczególne linie i pasażerów – rozwiązują konflikty przy użyciu maczety lub pistoletu. Na szczęście ponadstukilometrowy odcinek między Santiago de Atitlan a Antiguą udaje mi się pokonać bez przykrych niespodzianek.

[srodtytul]Piękne ruiny[/srodtytul]

Chcesz zwiedzić ruiny? – pyta mnie starszy mężczyzna w lśniących półbutach, gdy siedzę na ławce na głównym placu miasta. To jeden z wielu samozwańczych przewodników, którzy kręcą się po centrum i proponują usługi turystom.

Antigua, niewielkie kolonialne miasteczko położone zaledwie 45 km od stolicy kraju, szczyci się ruinami. Zaznacza je na mapach, podświetla w nocy, każe płacić za wstęp do nich. Kolejne trzęsienia ziemi, zwłaszcza dwa w XVIII w. i jedno przed 30 laty, unicestwiły większość budynków w mieście.

Z katedry na głównym placu pozostały tylko resztki bocznej nawy. Główna część świątyni, wzniesiona przez Hiszpanów w 1542 r., to dziś zaledwie kilka popękanych ścian. Tuż obok, przy drugim boku placu, stoi Palacio de los Capitanos (Pałac Kapitanów) z 1588 r. Od przodu wygląda imponująco – długa dwupiętrowa fasada z łukami i płaskorzeźbami lwów pośrodku, na parterze podcienia. Wystarczy jednak przejść kilka metrów za budynek, by się przekonać, że z tyłu prawie nic nie zostało. Kilka ścian, poszarpane piętra. Ruiny zarosły bananowcami.

Domy mieszkalne wyremontowali sami mieszkańcy. Naprawy budynków miejskich i kościołów władze prowadzą opieszale, efektów za bardzo nie widać.

[srodtytul]Falująca ziemia[/srodtytul]

Spokojnie, to tylko trzęsienie ziemi

– uspokaja mnie kelnerka w kawiarni na głównym placu miasta. Przed sekundą podłoga lekko się zakołysała, a szklanki na półce zabrzęczały. Miejscowi tylko się uśmiechnęli, nie przerywając lektury gazet. Wstrząsy ziemi powtarzają się tutaj regularnie. – To się zdarza zbyt często, by się bać – wyjaśnia kobieta. – Za każdym razem możemy mieć tylko nadzieję, że to będzie niewielki wstrząs.

Pomimo trzęsień Antigua jest jednym z częściej odwiedzanych przez turystów miejsc w Gwatemali. Otoczone trzema wulkanami miasteczko z brukowanymi uliczkami, niskimi budynkami z czerwonymi dachówkami i rozrzuconymi tu i ówdzie zielonymi parkami było niegdyś centralnym punktem całej Ameryki Środkowej. To tu, w Pałacu Kapitanów, mieściła się siedziba rządu władającego ziemiami rozciągającymi się od meksykańskiego Chiapas aż po Kostarykę. Od 1543 r., gdy Hiszpanie wznieśli Antiguę, była ona przez 233 lata stolicą kraju. Swoją pozycję straciła po trzęsieniu ziemi w 1773 r. Stolicę przeniesiono wtedy do spokojniejszego Guatemala City.

Hiszpańscy konkwistadorzy, którzy przybyli na tereny dzisiejszej Gwatemali w 1523 r., zastali na miejscu chylącą się ku upadkowi cywilizację Majów. Nękane klęskami żywiołowymi, osłabione plemiennymi wojnami i korupcją państwo Indian nie mogło stawić oporu najeźdźcom. Rządy Hiszpanów trwały 300 lat, aż do 1821 r. Suwerenność kraj zyskał jednak dopiero w 1839 r. (w tym czasie był okupowany przez Meksykanów), ale wraz z nią zaczął się okres krwawych dyktatur i wojen domowych, a gospodarczo – wpływów kompanii plantatorów bananów i kawy z USA oraz Niemiec. Dopiero w 1985 r. przywrócono demokrację. Dziś państwo jest stosunkowo stabilne politycznie, a rządzący prezydent stara się przeprowadzać reformy, redukuje armię i wypłaca odszkodowania ofiarom dyktatury. Po latach zniszczeń gospodarka wymaga jednak ogromnych inwestycji.

[srodtytul]Podeszwy się topią[/srodtytul]

Byłeś już na Pacaya? Kiedy jedziesz na Pacaya? – zagadują mnie kolejne osoby, gdy spaceruję uliczkami Antiguy.

Leżący kilkadziesiąt kilometrów od miasta wulkan Pacaya jest jedną z głównych atrakcji turystycznych w całej Gwatemali. Mający 2552 m n.p.m. wysokości stożek nie byłby pewnie tak popularny, gdyby nie to, że... wciąż płynie z niego lawa. Pierwsza erupcja miała miejsce 23 tys. lat temu. Od czasu hiszpańskiego podboju wulkan wybuchał przynajmniej 23 razy. Od 2006 roku po stokach krateru nieustannie spływa kilka nitek magmy. Można się jej przyjrzeć bez uciążliwej wspinaczki na szczyt góry.

Okolice Pacaya zasypane są grubą warstwą wulkanicznego żwiru, wokół nie widać żadnej roślinności ani zwierząt. Gdy zadzieram wysoko głowę, widzę wydobywające się z krateru smugi dymu. Pytam przewodnika, czy da się wejść na sam szczyt, by spojrzeć w głąb krateru, i czy jest to bezpieczne.

– Wymaga to dobrej kondycji i całodniowej wspinaczki w trudnym terenie – wyjaśnia. – Szczyt spowity jest gryzącym dymem, trzeba mieć na twarzy maseczkę. Dym i popiół przysłaniają widok na wnętrze krateru. Trzeba też uważać na wyrzucane co jakiś czas drobne rozgrzane fragmenty lawy – wyjaśnia.

Mało zachęcająca perspektywa. Trudno jednak ocenić, czy nie przesadzona. Przewodnicy niezbyt chętnie myślą bowiem o prowadzeniu turystów na szczyt Pacaya. Dużo łatwiej jest zorganizować wycieczkę do punktu w połowie wysokości wulkanu, gdzie można podejść do spływającej niezbyt żwawo lawy. Turyści i tak są zadowoleni.

Ze szczelin w wulkanicznej skorupie wydobywa się dym, czuć smród siarki. Po trzech godzinach wspinaczki dochodzi się do żarzącego się jęzora. Przypomina to nieco spust surówki w hucie. Co jakiś czas odrywają się jednak od lawy gorące bryłki i toczą z dużą prędkością w dół. Trzeba więc być czujnym. Nie można też podejść zbyt blisko, bo jest tu tak gorąco, że trudno wytrzymać dłużej niż kilkadziesiąt sekund. Po chwili stania w jednym miejscu ziemia zaczyna parzyć w stopy przez podeszwy butów.

[srodtytul]Smak szalonego kokosa[/srodtytul]

Zapomnij o tych kokosach, zrobię ci coco loco, drink, jakiego jeszcze nie piłeś – Gabriel z szerokim uśmiechem zaprasza mnie do swojego niewielkiego baru. Wcześniej widział, jak sokiem z kupionego na ulicy kokosa gaszę pragnienie. Ze zgrozą patrzył na niedbale pociętą maczetą łupinę. – Wygląda, jakby ją pies podrapał – ocenia.

Gabriel jest artystą w swoim fachu. Uważa, że klasę barmana poznaje się po stylu, w jakim przygotowuje drinki. Dlatego kokos, do którego nalewa rumu, mleka i czegoś jeszcze (za nic nie chce ujawnić trzeciego składnika), jest przycięty równo. Zanim postawi go przede mną, kilka razy przesuwa po stoliku popielniczkę i serwetki, próbując znaleźć dla nich odpowiednie miejsce. Wszystko musi się zgrać. I rzeczywiście coco loco, szalony kokos, jest w smaku idealny. Gabriel patrzy i czeka na pochwały. Jego drinki oraz zamiłowanie do estetyki są znane w całym Livingston.

Gdy przypłynąłem do tego siedmiotysięcznego miasteczka u ujścia rzeki Rio Dulce do Morza Karaibskiego, przez chwilę miałem wątpliwości, czy wciąż jestem w Gwatemali. Livingston w niewielkim stopniu przypomina bowiem pozostałe miasta. Większość z nich należy do Indian – ludzi potrafiących zachować spokój niemal w każdej sytuacji, uważających ostentacyjne okazywanie emocji za objaw słabości charakteru i prawie nigdy nie inicjujących rozmowy z obcokrajowcami. Tu jest zupełnie inaczej. Indian i Metysów jest zaledwie garstka. Przeważają Garifuna – czarnoskórzy potomkowie niewolników przywiezionych na Karaiby z Afryki przez Hiszpanów. Są niezwykle ekspresyjni. Na ulicy wciąż słychać głośne rozmowy, krzyki, śpiewy i śmiechy. Już samo powitanie w ich wykonaniu – te wszystkie uściski i „przybijanie piątki” – to mały spektakl. Uwielbiają rozmowę i nieustannie toczą pogawędki ze wszystkimi turystami, których tylko spotkają.

[srodtytul]„Majteczki w kropeczki” na plaży[/srodtytul]

W Livingston nawet budynki są inne. Nie ma tu pełnych przepychu hacjend i pałaców po Hiszpanach ani okazałych kolonialnych kościołów. Domy mieszkalne to nie popularne w całym kraju niskie tynkowane pudełka, lecz sympatyczne, choć nieco zapuszczone drewniane domki, często wzniesione na palach i pomalowane na jaskrawe kolory.

Do miejscowości można się dostać wyłącznie łodzią, nie prowadzi do niej żadna droga lądowa. Kilkuosobowe motorówki pełniące rolę taksówek pływają morzem z Puerto Barrios lub rzeką z miejscowości Rio Dulce. Większość towarów kilku sklepów także dostarczana jest łodziami. Nikt jednak nie narzeka. Jak tłumaczy Gabriel, dzięki temu, że Livingston jest odcięte od świata, mieszkańcom łatwiej kultywować swoje zwyczaje. Społeczność Garifuna znalazła tu swoje miejsce i czuje się dobrze. Co nie znaczy, że jest wrogo nastawiona do innych. Na dowód Gabriel wyszukuje ściągnięte z Internetu polskie piosenki. – Uwielbiam je – twierdzi.

Sącząc coco loco, wysłuchuję więc disco polo i naszych przebojów z lat 80. Przy „Majteczkach w kropeczki” rozbrzmiewających na pół Livingston poddaję się i każę mu włączyć lokalną muzykę.

Opiera się ona na rytmie wybijanym na dwóch rodzajach bębnów (wykonanych zwykle z mahoniu) oraz dźwiękach grzechotek. Często towarzyszy jej taniec Punta, wykonywany przez kobiety, niezwykle zmysłowy, polegający w dużej mierze na kolistych ruchach bioder. Obecnie największą popularnością cieszą się uwspółcześnione wersje muzyki Garifuna, z udziałem gitar. Andy Palacio, najbardziej znany artysta, świetnie łączy tradycyjne dźwięki z nowoczesnymi aranżacjami.

Koncerty muzyki Garifuna odbywają się w Livingston późno w nocy w niewielkich, skleconych z byle czego, chatach na plaży. Po występie muzyków zaczyna się zabawa przy współczesnych, elektronicznych rytmach. Biorą w niej udział głównie miejscowi, ale turyści również są mile widziani. Imprezy trwają zwykle do świtu. Rankiem zmęczeni, ale uśmiechnięci od ucha do ucha uczestnicy znikają w swoich domach, a całe Livingston zapada na długie godziny w sen.

Indianie z Santiago de Atitlan, niewielkiej wioski na południu Gwatemali, przychodzą do swego bóstwa, Maximona (czyt. Maszimona), modlić się, prosić o radę, przychylność lub podziękować za dobry dzień. Co roku trafia on do innej rodziny. Od momentu, gdy przekroczy próg wybranego domostwa, życie jego mieszkańców zostaje podporządkowane opiece nad świętą drewnianą figurą.

Maximon stoi w głównym pomieszczeniu, w nieustannej asyście kilku mężczyzn. Ludzie przychodzą, zapalają świeczki, zostawiają w darze papierosy, ziarna kukurydzy, pieniądze i flaszki wódki. Pieniądze trafiają do rodziny opiekującej się bóstwem, wódkę całymi dniami sączą siedzący za stołem opiekunowie figury.

Pozostało 95% artykułu
Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy