Podczas każdego z nich zadawałem podobne pytania – czy w porównaniu z okresem sprzed dekady przepisy stały się bardziej przyjazne czy bardziej wrogie, i to samo w przypadku urzędników. Odpowiedzi były bardzo różne, najlepiej oceniano i urzędników, i przepisy we Wrocławiu, najgorzej w Warszawie, choć wszędzie wskazywano, że przepisy się pogorszyły, a tylko w Warszawie wskazano na znaczące pogorszenie nastawienia urzędników.
Po niedawnej wizycie w dwóch urzędach dzielnicy w Warszawie (o czym pisałem w „Rzeczpospolitej") przekonałem się, dlaczego stołeczne oceny były takie surowe: urzędnicy zamiast pomóc rozwiązać w miarę prosty problem, stosują ślepo przepisy, a ponadto tak organizują pracę, że petent – bo ciągle jesteśmy traktowani jak petenci, a nie jak klienci – traci niepotrzebnie mnóstwo czasu.
*
Dlatego proponuję przeprowadzenie następującego eksperymentu myślowego. Załóżmy, że doświadczony prywatny przedsiębiorca, który zna się na profesjonalnej obsłudze klientów, albo dyrektor dużego oddziału banku dostaje taki urząd w ajencję na kilka lat. Ma określony budżet, stały w czasie, taki sam jak w roku przed podpisaniem umowy ajencyjnej. Przed podpisaniem kontraktu mierzy się średni czas załatwiania spraw i satysfakcję petentów w urzędzie. Zadaniem ajenta jest skrócić czas załatwiania spraw i zwiększyć satysfakcję, co będzie mierzone w każdym kwartale. Poza tym ma wolną rękę. Jeżeli zrobi to taniej, to oszczędności dzieli w połowie między siebie i między pracowników, według systemu podziału, który sam opracuje.
*
Co się stanie w takim urzędzie? Na początku ajent dokona mapowania kluczowych procesów, czyli – mówiąc po ludzku – sprawdzi, ile czasu trwa i ile osób angażuje realizacja najczęstszych spraw w urzędzie, jakie czynności trwają najdłużej i od czego to zależy. Potem zrobi badanie klientów urzędu, żeby zebrać informacje, jakie zmiany byłyby najmilej widziane.