W ubiegłym roku wzrost gospodarczy Polski wyniósł 6,6 proc. To dużo i w rankingach najszybciej rozwijających się krajów świata zajęliśmy wysokie miejsce.
Co by jednak było, gdybyśmy mieli dynamikę o jeden punkt procentowy wyższą? Odpowiedź jest prosta.
Nasza nowo wytworzona produkcja, a co zatem idzie i dochody, byłaby o 12,5 mld zł wyższa. To znaczy, że statystyczny Polak byłby o ponad 300 zł bogatszy.
Już ten przykład pokazuje, że warto walczyć o każdy dodatkowy punkcik wzrostu gospodarczego. Oczywiście nie chodzi tu o osiągnięcie ponadprzeciętnie wysokiego tempa wzrostu w ciągu roku czy nawet w perspektywie kilku lat. To nie jest wielką sztuka. Realne tempo wzrostu PKB można przyspieszyć, napędzając wzrost gospodarczy wysokimi wydatkami budżetowymi lub pobudzając popyt zbyt niskimi stopami procentowymi. Jednak takie ożywienie gospodarcze opiera się na wykorzystaniu dosyć płytkich rezerw (niewykorzystane środki produkcji, łatwe do uruchomienia rezerwy zatrudnienia), a więc jest krótkotrwałe. Po nim następuje spowolnienie aktywności gospodarczej, a dodatkowe koszty związane z zaburzeniem równowagi makroekonomicznej (znaczny deficyt budżetowy i inflacja) wręcz mogą wywołać kryzys gospodarczy.
Gospodarce potrzebne jest zatem utrzymanie wysokiego tempa wzrostu gospodarczego w dłuższym czasie. Taki wzrost, zwany czasem zdrowym, jest możliwy tylko poprzez zmiany strony podażowej. Stale musi rosnąć wydajność pracy, a to nie jest możliwe bez inwestycji powiększających zasób środków produkcji, jakimi posługuje się przeciętny zatrudniony, i dostarczających nowych, efektywniejszych technologii.