Ministerstwo Gospodarki utrzymuje, że nasz system dotacji zielonej energii jest najlepszym możliwym rozwiązaniem. Rzeczywiście, zapewnia wysokie zyski jej producentom, ale muszą za to płacić odbiorcy energii.Za energię z wiatru, wody, biomasy czy biogazu producenci dostają zapłatę według cen rynkowych oraz premię za tzw. zielony certyfikat, który kosztuje obecnie ok. 240 zł za 1 MWh. Jego cena jest tak wysoka, ponieważ wysokie są kary nakładane na firmy, które nie sprzedadzą odpowiednio dużo energii ze źródeł odnawialnych. W efekcie 1 MWh zielonej energii kosztuje u nas 380 zł (110 euro), a jego cena może dojść w tym roku do 420 zł. Dla porównania – w Niemczech i Austrii energia z wiatru kosztuje ok. 80 euro, a w Hiszpanii – maksymalnie 85 euro za MWh.
– Tracą klienci, płacąc coraz wyższe rachunki. Warto rozważyć zmianę obecnego systemu, dbając o rozwój nowych technologii odnawialnych i o kieszeń konsumenta – uważa Zygmunt Parczewski z firmy Energsys.
Nasze rachunki za prąd będą coraz wyższe, bo firmy energetyczne muszą sprzedawać coraz więcej energii z odnawialnych źródeł. Jeśli tego nie zrobią – zapłacą kary (249 zł za 1 MWh). Ostatecznie koszty i tak przerzucają na klientów.
W większości państw Unii Europejskiej zabezpieczono się przed wzrostem cen zielonej energii, ustalając jej stałe ceny. U nas zielona energia będzie drożała wraz ze wzrostem cen za „brudną”. – Przy stałych cenach inwestycje w odnawialne źródła rozwijają się najbardziej efektywnie – uważa Grzegorz Wiśniewski, dyrektor Instytutu Energetyki Odnawialnej.
Z danych unijnych wynika, że tak wysokie ceny jak w Polsce płaci się tylko za energię z najdroższych inwestycji – np. farm wiatrowych na morzu. A takich u nas nie ma. Jest za to dużo energii z najtańszych źródeł: wody i biomasy.