Leo jest jak woda

Argentyńczyk z urodzenia, Hiszpan z rozsądku, Katalończyk z potrzeby serca i portfela. Geniusz futbolu i symbol nowego pokolenia piłkarzy, którym ojczyznę zastąpiła sportowa szkoła z internatem, często na drugim końcu świata. Leo Messi nie idzie swoją drogą, jak Maradona. On idzie ścieżką kariery

Aktualizacja: 17.04.2009 06:12 Publikacja: 17.04.2009 06:11

Lionel Messi

Lionel Messi

Foto: AFP

Papierowa serwetka, złożona na cztery i zapełniona równym niebieskim pismem, pewnie skończy kiedyś w gablocie muzeum FC Barcelony na stadionie Camp Nou. Na razie ma ją u siebie Josep Maria Minguella, były menedżer piłkarski, kiedyś jedna z bardziej wpływowych osób w klubie. Człowiek z niezwykłym darem pojawiania się zawsze tam, gdzie był interes do zrobienia.

To on pierwszy wspomniał szefom Barcelony o cudownym dziecku z Argentyny, strzelającym po kilka goli w każdym meczu, któremu rodzice szukają klubu w Europie, bo argentyńskich drużyn nie stać na sfinansowanie mu kuracji hormonalnej. Kilka miesięcy później Minguella był przy tym, jak zakłopotany Carles Rexach, wówczas dyrektor sportowy Barcelony, poprosił o kawałek papieru i w restauracji jednego z klubów tenisowych, na podsuniętej mu serwetce, spisał wszystkie obietnice, które wcześniej dawał na słowo honoru.

Powie potem, że miał już dość nieufnych spojrzeń drugiej strony. I niedowierzania, że w tak wielkim klubie dyrektor musi sam walczyć o piłkarza, w którego wierzy, bo jego przełożeni nie mogą między sobą uzgodnić, czy są za czy przeciw. Napisał, że on, Carles Rexach, gwarantuje, iż klub zajmie się Lionelem Messim i jego rodziną, jeśli chłopak przeniesie się z Argentyny do Barcelony, zapewni mu wszelką potrzebną pomoc, itp. Na górze jest data, 14 grudnia 2000 roku, pod spodem podpisy Rexacha, i tych, którzy w barcelońskim klubie tenisowym Pompeya postawili mu ultimatum: albo bierzecie go teraz, albo nigdy.

[srodtytul]Argentyński pacjent[/srodtytul]

Przy stoliku siedział m.in. 13-letni wówczas Leo, jego ojciec Jorge i reprezentujący ich menedżer. Wszyscy mieli serdecznie dość tego, co działo się w ostatnich miesiącach. Barcelona była już trzecim klubem, w którym szukali pomocy. Newell’s Old Boys, klub z ich rodzinnego Rosario, dla którego dziecięcej drużyny Leo strzelał gola za golem, dał im jakieś pieniądze, ale wystarczyłoby ich ledwie na kilka zastrzyków z hormonu wzrostu, a mały musiał je sobie robić codziennie. Kuracja dla chłopaka, który miał tak krótkie nogi, że siedząc na ławce rezerwowych nie był w stanie sięgnąć ziemi, kosztowała 1500 dolarów miesięcznie.

Dla średnio zamożnej argentyńskiej rodziny to mnóstwo pieniędzy, a Jorge Messi i Celia Cuccittini oprócz najmłodszego Leo mają jeszcze trójkę dzieci, dwóch synów i córkę. Pierwsze dwa lata leczenia sfinansował im Acindar, gigant stalowy, w którym Jorge – Leo jest do niego uderzająco podobny – pracował jako nadzorca. Ale firma przestała płacić, gdy w Argentynie zaczął się kryzys. A kuracji nie wolno było przerwać. Ojciec zaczął rozmowy z River Plate Buenos Aires, umiejętności syna zrobiły tam wrażenie, ale jeden z najsłynniejszych klubów Ameryki Południowej chciał mieć w drużynie Leo-piłkarza, ale nie Leo-pacjenta.

W Katalonii wydeptywali ścieżki przez kilka miesięcy. Najpierw czekali, aż ktoś z Barcelony zechce się chłopakowi przyjrzeć, potem jeszcze dłużej na decyzję, i w końcu Jorge, sprawny i zawzięty administrator kariery syna, zwątpił.

Wtedy Rexachowi zrobiło się wstyd za klub. I tak od umowy na chusteczce, przez wstępny kontrakt, Barcelona dokonała najlepszego, jak się potem okazało, transferu w swej historii. Miała nowego Diego Maradonę w zamian za obietnicę leczenia i finansowej stabilizacji dla rodziny Messich. Na początku marca 2001 r. czekała na Leo umowa gotowa do podpisu, koszulka z nazwiskiem i miejsce w La Masia, sportowym internacie leżącym w cieniu Camp Nou.

[srodtytul]Farma z kamienia[/srodtytul]

Stadion Barcelony bywa nazywany świątynią futbolu, ale nie jedną z tych chłodnych i otwieranych tylko od święta. Tu życie toczy się cały tydzień, kilka hektarów niedaleko centrum miasta to mała republika piłkarska. W środku stadion, na którym Messi, najlepszy piłkarz najlepszej dziś drużyny na świecie, strzela gole. Wokół Camp Nou z jednej strony są piaszczyste placyki, na których kopią piłkę ledwo odstające od ziemi dzieciaki w koszulkach Barcelony, a z drugiej klubowy sklep i wejście do muzeum, gdzie też zawsze jest tłoczno. Za nimi Mini Estadi, stadion na którym gra tylko drużyna rezerw, a w polskiej lidze uchodziłby za luksusowy. Po przeciwnej stronie Camp Nou jest boisko treningowe dla pierwszej drużyny, na charakterystycznym podwyższeniu, tak że przyglądając się ćwiczącym zza drucianej siatki ma się murawę na wysokości pasa, a piłkarzy jak na stole. Za boiskiem stoi ponad 300-letni budynek z kamienia. To właśnie La Masia, co znaczy po hiszpańsku „farma” i takie było pierwsze przeznaczenie budowli. Dziś jest to internat dla piłkarzy spoza Barcelony, dał też nazwę całej akademii piłkarskiej, choć jej boiska są kilkanaście kilometrów stąd.

Z okien internatu można patrzeć na treningi pierwszej drużyny. Z drugiej strony boiska, za siatką, zawsze stoi grupa dziennikarzy, bo w katalońskich gazetach sportowych o Barcelonie trzeba napisać codziennie kilkanaście stron. O każdym treningu jest więc tam tyle, co w innych krajach o meczu reprezentacji. Na wywiady z niektórymi piłkarzami trzeba się zapisywać wiele tygodni wcześniej, a harmonogram sesji reklamowych jest równie ważny jak terminy FIFA, gdy trzeba zwalniać piłkarzy z klubu na mecze reprezentacji.

Messi jest twarzą m.in. Adidasa i gry Pro Evolution Soccer, co razem z kontraktem z Barceloną, który daje mu co najmniej 10 mln euro rocznie, czyni go jednym z najlepiej zarabiających współczesnych piłkarzy. Ma piękny dom w Castelldefels pod Barceloną, a kolejka chętnych do wywiadów jest coraz dłuższa, choć jeszcze w żadnym nie powiedział niczego naprawdę ciekawego.

[srodtytul]Lewa stopa[/srodtytul]

Ale i tak robi postępy. Gdy wprowadził się do La Masia, koledzy podejrzewali, że ten nowy z Argentyny jest głuchoniemy. W szatni przebierał się bez słowa, przemykał pod ścianami. Dopiero podczas któregoś z wieczornych turniejów na Play Station okazało się, że Leo jednak mówi. Ale po pierwszych meczach w dorosłej drużynie Barcelony pytany o opinię tylko mruczał coś pod nosem.

Ale na boisku zawsze grał tak, że to innym odbierało mowę. Na internetowych portalach z filmikami można przebierać w jego rajdach przez całe boisko według gustu: rajd małego Leo, większego Leo (dziś mierzy już 169 cm), aż po rajd w ubiegłorocznym ligowym spotkaniu z Getafe, gdy minął sześciu rywali i strzelił gola jak Diego Maradona Anglii w mundialu 1986. Messi ma najcenniejszą lewą stopę w dzisiejszym futbolu, zawstydzające obrońców przyspieszenie i taki balans ciała, że jak powiedział kiedyś trener Juventusu Claudio Ranieri, jest jak woda. Wpłynie z piłką tam gdzie chce. Jego numer popisowy to zaprzeczająca prawom anatomii seria dryblingów w polu karnym, zakończona strzałem pod poprzeczkę. Czasami z całej siły, a czasem jakimś niewiarygodnym lobem. Teraz, gdy najlepszy w ubiegłym roku Portugalczyk Cristiano Ronaldo przechodzi kryzys formy, a Messi ma wreszcie za sobą serię kontuzji, Argentyńczyk nie ma konkurencji.

Czy jest już tak dobry jak Maradona, który od niedawna jest jego trenerem w reprezentacji? Szukanie następcy Diego to narodowa obsesja Argentyny, kolejnych pomazańców wskazuje się tam co sezon, a potem obserwuje, jak to wyzwanie ich przytłacza. Leo nie przytłoczyło, może dlatego, że z ojczyzny wyjechał jako dziecko.

Zabrał ze sobą trochę wspomnień. Z boiska dzielnicowego klubu Grandoli, między blokami Rosario, gdzie przychodził kibicować braciom i gdzie jako pięciolatek zagrał pierwszy mecz. Z centrum Malvinas, szkółki dla najmłodszych piłkarzy Newell,s Old Boys, gdzie na brudnym murze otaczającym boisko jest graffiti z nazwiskami piłkarzy, którzy stąd wyszli do wielkiej kariery. Lionel Scaloni, Maxi Rodriguez, Messi i inni. Ale w lidze argentyńskiej Leo nie rozegrał żadnego meczu. Jest zbyt odległy i za grzeczny, by rozpalać emocje jak Maradona, nawet jeśli talentem mu nie ustępuje. To jest na razie raczej czysty podziw i fascynacja, a nie miłość.

Diego i Leo łączy numer 10 na koszulce, czary wyprawiane lewą nogą, podobna sylwetka, to że jako dzieci zabawiali kibiców sztuczkami w przerwach meczów, że doprowadzili młodzieżową reprezentację Argentyny do mistrzostwa świata (w 1979 i 2005), oraz Barcelona jako ich pierwszy europejski klub. Ale Maradona wyjeżdżał do niej jako gwiazda argentyńskiej ligi, bohater z krwi i kości.

Czarował na boisku, awanturował się poza nim. Bił, zdradzał, bawił się do upadłego. Wyrwał się ze slumsów, żył zachłannie, w każdej grupie musiał być numerem jeden i wywalczył to sobie sam, nogami i pięściami. Messi to geniusz spod klosza, dziecko nadopiekuńczych rodziców, piłkarz z plakatu, który pierwsze reklamy nagrywał, gdy nie miał jeszcze miejsca w składzie Barcelony ani reprezentacji Argentyny.

[srodtytul]Mały brat[/srodtytul]

Maradona jest spod znaku Che Guevary, wytatuowanego na jego ramieniu, a Messi spod znaku trzech pasków Adidasa. Jeden szedł swoimi ścieżkami, drugi ścieżką kariery. Diego zawsze irytował, Leo budził współczucie. Gdy włączono go do pierwszej drużyny Barcelony, frakcja brazylijska, z Ronaldinho, Sylvinho i Deco na czele, wzięła go pod swoje skrzydła. Nazywali go „braciszkiem” i mówili, że to jedyny Argentyńczyk na świecie, którego lubią. Z Maradoną, który cierpi, gdy ma powiedzieć pół miłego słowa o Pelem, raczej by się to nie udało. On wygłaszał nacjonalistyczne tyrady, walczył na boisku za Falklandy i przeciw imperializmowi.

Leo bardzo szybko wystąpił w Barcelonie o hiszpańskie obywatelstwo, żeby mieć łatwiejszy start do kariery (każda liga wyznacza drużynom limit piłkarzy spoza Unii Europejskiej). Gdy Hiszpania proponowała mu grę w swojej reprezentacji, odmówił, ale przecież w jakiejś części należy też do tego kraju. Tak jak do Katalonii i republiki Camp Nou, w których się zakochał od pierwszego spojrzenia.

W każdym z tych miejsc jest trochę swój i trochę obcy. I takich piłkarzy jest coraz więcej. Przybywa ich w tym samym tempie, w jakim rozrastają się akademie piłkarskie największych klubów, i w jakim obniża się wiek kaptowanych do nich zawodników.

Komu Cesc Fabregas, kolega Messiego z jednej klasy w La Masia, więcej dziś zawdzięcza? Jeszcze Hiszpanii i Barcelonie, w której uczył się futbolu, czy już Anglii i Arsenalowi, który zabrał go do siebie jako szesnastolatka, wychował na kapitana drużyny i obsypał milionami funtów? A Meksykanin Giovani dos Santos, który też przyjechał do szkółki w Barcelonie jako trzynastolatek, a od niedawna gra w Anglii?

Zmieniły się czasy – na inne, ale nie gorsze. Już nigdy nie będzie drugiego Maradony, tak jak nie było drugiego Pelego i nie znajdzie się drugi Zidane. Ale najważniejsze się nie zmienia. Jeśli Leo Messi poprowadzi kiedyś Argentynę do mistrzostwa świata jak Maradona, to miłość kibiców przyjdzie sama.

[ramka][b]Lionel Andres Messi[/b]

Urodzony 24 czerwca 1987 roku w Rosario. Od 1995 do 2000 roku w Newell’s Old Boys. Zadebiutował w pierwszej drużynie Barcelony w 2003 roku w towarzyskim meczu z Porto. W lidze pierwszy raz zagrał rok później. Zdobył z Argentyną mistrzostwo świata do lat 20. Niedługo później zadebiutował w dorosłej reprezentacji, ale wyleciał z boiska z czerwoną kartką już po 40 sekundach gry z Węgrami. Pojechał na mundial 2006, ale był tylko rezerwowym (strzelił jednego gola). Dziś ma w kadrze już 36 meczów i 12 strzelonych goli, gra z nr. 10. Przejął go po Juanie Romanie Riquelme, tak jak kilka miesięcy wcześniej „10” w Barcelonie po Ronaldinho. Na igrzyskach w Pekinie zdobył z Argentyną złoty medal. Jest najskuteczniejszym piłkarzem obecnej Ligi Mistrzów – osiem goli – właśnie awansował z Barceloną do półfinału. [/ramka]

Papierowa serwetka, złożona na cztery i zapełniona równym niebieskim pismem, pewnie skończy kiedyś w gablocie muzeum FC Barcelony na stadionie Camp Nou. Na razie ma ją u siebie Josep Maria Minguella, były menedżer piłkarski, kiedyś jedna z bardziej wpływowych osób w klubie. Człowiek z niezwykłym darem pojawiania się zawsze tam, gdzie był interes do zrobienia.

To on pierwszy wspomniał szefom Barcelony o cudownym dziecku z Argentyny, strzelającym po kilka goli w każdym meczu, któremu rodzice szukają klubu w Europie, bo argentyńskich drużyn nie stać na sfinansowanie mu kuracji hormonalnej. Kilka miesięcy później Minguella był przy tym, jak zakłopotany Carles Rexach, wówczas dyrektor sportowy Barcelony, poprosił o kawałek papieru i w restauracji jednego z klubów tenisowych, na podsuniętej mu serwetce, spisał wszystkie obietnice, które wcześniej dawał na słowo honoru.

Pozostało 92% artykułu
Ekonomia
Gaz może efektywnie wspierać zmianę miksu energetycznego
Ekonomia
Fundusze Europejskie kluczowe dla innowacyjnych firm
Ekonomia
Energetyka przyszłości wymaga długoterminowych planów
Ekonomia
Technologia zmieni oblicze banków, ale będą one potrzebne klientom
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Ekonomia
Czy Polska ma szansę postawić na nogi obronę Europy