Taki rozwój wypadków wydawał się nierealny. Po pierwsze dlatego, że bankructwo nie może grozić krajom zaklasyfikowanym do grupy najwyżej rozwiniętych gospodarek świata. Uważano, że mają one z definicji sprawny rynek finansowy, zręczną politykę gospodarczą, a nade wszystko nieograniczone zaufanie inwestorów (w roku 2007 niemal wszystkie kraje wysoko rozwinięte miały najwyższy rating kredytowy AAA). Po drugie dlatego, że nic takiego nie może grozić krajowi członkowskiemu Unii Europejskiej, który zawsze może liczyć na solidarne wsparcie finansowe ze strony pozostałych (Grecja w latach 80. już raz skorzystała z takiego wsparcia). No i po trzecie dlatego, że bankructwo nie może grozić krajom używającym euro zamiast narodowych walut, bo zawsze będą one w stanie znaleźć na rynku tanie finansowanie swoich obligacji – które z punktu widzenia inwestorów będą równie bezpieczne jak obligacje niemieckie (jeszcze dwa lata temu różnice w oprocentowaniu dziesięcioletnich obligacji skarbowych poszczególnych krajów strefy euro były nieznaczne i nie przekraczały 0,25 pkt proc.).
W ciągu ostatnich kilku miesięcy wszystko to okazało się nieprawdą. Tkwiąca w recesji Grecja, obciążona gigantycznym długiem publicznym sięgającym 115 proc. PKB i ogromną dziurą budżetową, która wyniosła w 2009 roku 13,6 proc. PKB, stała się niemal pewnym kandydatem do bankructwa. Zwłaszcza gdy dodatkowo na jaw wyszły wszystkie statystyczne oszustwa, których dopuszczano się w tym kraju od lat, by ukryć przed inwestorami prawdziwy stan finansów publicznych.
Ratingi zostały natychmiast obniżone, stopy procentowe, które grecki rząd musi zaoferować inwestorom, chcąc sprzedać im obligacje, wzrosły momentalnie do poziomu trzykrotnie wyższego niż w przypadku obligacji niemieckich i dwukrotnie wyższego niż w przypadku polskich. Kraj wpadł w pułapkę zadłużenia, bo rosnące lawinowo koszty obsługi długu powodują dalszy wzrost deficytu budżetowego. Na dodatek w ogóle nie wiadomo, czy Grekom uda się sprzedać na rynku dostateczną ilość obligacji.
Innymi słowy, Grecja stoi na progu finansowej katastrofy, od której uratować ją może tylko międzynarodowa pomoc (sięgająca 110 miliardów euro pożyczka z Międzynarodowego Funduszu Walutowego i od krajów strefy euro, głównie Niemiec i Francji) oraz radykalny program podwyżek podatków i drastycznych cięć wydatków publicznych. Oczywiście pod warunkiem, że inwestorzy jeszcze raz zechcą uwierzyć w obietnice naprawy, które składa rząd w Atenach.
Skoro niewyobrażalne stało się wyobrażalne – co dalej może się stać z euro? Kiedy ponad dekadę temu wprowadzano wspólną europejską walutę, powszechnie zakładano, że stanie się ona jednym z filarów stabilności globalnych finansów. Z biegiem czasu miała zastąpić dolara jako główna rezerwowa waluta świata, wzmacniając swój kurs wobec obciążonego długami amerykańskiego konkurenta. Miała na zawsze zapewnić Europie niską inflację i niskie stopy procentowe. No i wreszcie miała zdyscyplinować polityków gospodarczych w krajach Unii: wiedząc, że nie będzie już sposobów wykpienia się od zobowiązań poprzez druk pustego pieniądza, mieli zacząć ostrożniej gospodarować publicznym groszem i unikać deficytów budżetowych oraz nadmiernego zadłużenia.