Oficjalnie żadne z państw z grupy najbogatszych na świecie (G20), których ministrowie finansów i szefowie banków centralnych debatują do niedzieli w koreańskim Gyeongju, nie chce wojny na kursy walut. Wzrost jednak protekcjonizmu w gospodarce, czego przejawem są właśnie m.in. foreksowe potyczki czołowych eksporterów, jest już prawie pewien.
Zwłaszcza że nabrzmiewa na tym tle konflikt pomiędzy największym dłużnikiem świata – Stanami Zjednoczonymi, i gospodarczą lokomotywą, jaką są dzisiaj Chiny. Władze w Pekinie specjalnie się nie spieszą z umocnieniem juana, podczas gdy Amerykanie w słabym dolarze pokładają nadzieję na szybsze wyjście z kryzysu.
Najbardziej kontrowersyjny pomysł na przywrócenie normalnej sytuacji na rynkach walutowych ma amerykański sekretarz skarbu Timothy Geithner. Uważa, że najlepiej byłoby ustalić wysokość deficytu i nadwyżki na rachunku bieżącym, których przekroczenie zobowiązywałoby poszczególne kraje do energicznej interwencji walutowej. Ten deficyt lub nadwyżka nie mogłyby wynosić więcej ani mniej niż 4 proc. PKB.
Amerykanie wręcz twierdzą, że tylko w ten sposób można będzie zbudować pokryzysowy światowy porządek gospodarczy. Tyle że dzisiaj największe nadwyżki w wymianie handlowej mają Arabia Saudyjska, Niemcy i Rosja, chociaż Amerykanie utrzymują, że brakowi równowagi na rynkach światowych winne są przede wszystkim Chiny.
Amerykański pomysł uzyskał wsparcie jedynie Francuzów i Kanadyjczyków. – To powrót do gospodarki planowej – oburzyli się Japończycy, Rosjanie i Niemcy. Rosyjski wicepremier Dimitrij Pankin zapowiedział, że w komunikacie na zakończenie spotkania w Korei nie pojawią się żadne liczby. – Kursy muszą być uzależnione od rynku, a nie wyznaczane administracyjnie. I przede wszystkim należy wystrzegać się nadmiernych interwencji – mówił, zapewne nauczony ogromnymi kosztami ratowania rubla w 2009 roku.