Dotyczyła problemów proponowanej przez rząd zmiany składki przekazywanej do OFE, ale w rzeczywistości była szansą na omówienie znacznie szerszego spektrum problemów finansowych Polski. W dodatku w obecności niemal 3 mln widzów, a więc przy tak wielkiej publiczności, jakiej nigdy nie spodziewalibyśmy się oglądać przy tego typu debacie. W uniwersyteckich aulach mieści się znacznie mniej studentów.
Jakie wnioski można wyciągnąć z debaty? Różnorodne, czasem dobre, czasem gorsze. Tradycyjnie zaczynam od gorszych.
Po pierwsze, była to debata, z której widzowie niemal nic nie zrozumieli. To znaczy ci nieliczni, którzy znają funkcjonowanie systemu emerytalnego oraz problemy ZUS i OFE oczywiście wiedzieli, o czym mowa. Ale pozostałe 99,9 proc. oglądających mogło tylko wierzyć na słowo, bo żaden z profesorów nie próbował nawet używać języka, który mógł być dla nich zrozumiały. Na niewiele zdały się rozpaczliwe wysiłki prowadzących debatę dziennikarzy – obaj dyskutanci unikali odpowiedzi na ich proste pytania, woląc trzymać się skomplikowanych naukowych wywodów.
Po drugie, jeśli jednak ktoś uważnie śledził debatę, to zauważył, że obaj panowie używali zupełnie innego rodzaju argumentów, nie próbując nawet odpowiadać na argumenty strony przeciwnej. Leszek Balcerowicz używał głównie argumentów opartych na ideologii
– państwowe jest gorsze niż prywatne, nie wolno zabierać ludziom oszczędności, rząd nie udowodnił wyższości jednych rozwiązań nad innymi. Jacek Rostowski z kolei trzymał się twardo finansowej arytmetyki: co za sens, by państwo przekazywało OFE pieniądze, które OFE na nowo mają pożyczyć państwu? Była to więc trochę taka gra, w której jeden zawodnik grał w szachy, a drugi w warcaby. Nikt nie wygrał i nikt nie przegrał.