W tym tygodniu ponownie muszę pisać o Grecji, bo sytuacja staje się dramatyczna. Przed oczami staje scenariusz powtórki z upadku banku Lehman Brothers. Bank ten miał aktywa równe 5 proc. amerykańskiego PKB, a jego zadłużenie wynosiło nieco ponad 600 mld dol. Z kolei PKB Grecji wynosi dziś około 3 proc. łącznego PKB strefy euro, a dług przekracza 400 mld dol. Liczby wyglądają więc całkiem podobnie.
Informacja, że Lehman Brothers utracił płynność, a rząd odmówił udzielenia mu ratunkowej pożyczki, spowodowała w roku 2008 załamanie rynków finansowych. Banki przestały sobie ufać, zamarł rynek międzybankowy, kolejne instytucje znalazły się na skraju bankructwa. W ostatecznym rachunku, by nie doszło do prawdziwej globalnej katastrofy, rządy musiały wesprzeć banki bilionami dolarów pomocy.
Co by się stało dziś, gdyby doszło do niekontrolowanego bankructwa Grecji? Można się obawiać, że coś bardzo podobnego. Tym razem rynki odcięłyby finansowanie dla rządów wysoko zadłużonych krajów strefy euro (Portugalii, Irlandii, Hiszpanii, być może również Belgii i Włoch), a w ślad za tym dla wielu rynków wschodzących, w tym Polski. Pojawiłoby się więc ryzyko niewypłacalności następnych państw. I konieczność druku kolejnych bilionów dolarów, euro, funtów, jenów i złotych po to, by przed tym ryzykiem uciec – tym razem prawdopodobnie kosztem gwałtownego wzrostu inflacji.
To oczywiście tylko czarny scenariusz, ale przerażający. Dlatego wszyscy (w tym Polska) są gotowi Grecji pomagać. Pomagać po to, by kryzys miał przebieg kontrolowany i nie doprowadził do nowego finansowego paraliżu. Aby jednak pomoc dla Grecji miała sens, niezbędne jest spełnienie wielu warunków brzegowych.
Po pierwsze, koszty obsługi zadłużenia przez Grecję muszą zostać obniżone do możliwego do udźwignięcia poziomu, w drodze częściowego spisania długów na straty i rozłożenia płatności w czasie. Oznacza to oczywiście niewypłacalność – rzecz jednak w tym, by odbyła się ona w sposób kontrolowany, za wiedzą i aprobatą rynku.