Latem 2008 r. sytuacja na giełdach już od kilkunastu miesięcy była nie najlepsza, coraz więcej mówiło się o problemach na amerykańskim rynku nieruchomości, a i w wielu innych krajach widać było symptomy gospodarczej zadyszki. Wydawało się jednak, że nad naszą gospodarką niebo jest bezchmurne.
Szybki wzrost gospodarczy pozwalał na wzrost zatrudnienia i płac. Większe zarobki skłaniały kolejne tysiące Polaków do kupowania mieszkań sfinansowanych kredytami. Widocznym znakiem siły naszej gospodarki był stale umacniający się złoty. W ostatnie przedkryzysowe wakacje za franka trzeba było zapłacić mniej niż 2 zł, dolar był niewiele powyżej tego poziomu, euro zaś spadło w pobliże 3,2 zł.
Kurs (tak bardzo) nie przeszkadzał
Krajowe firmy od zawsze narzekały, że kurs walutowy to główna bariera w ekspansji eksportowej. Czy tak silny złoty spowodował wyhamowanie dynamiki sprzedaży towarów za granicą? Niekoniecznie. W pierwszej połowie 2008 r. roczny wzrost obrotów handlowych wyrażonych w euro ani razu nie spadł poniżej 10 proc. Wzrost importu łatwo wytłumaczyć: umacniający się złoty powodował, że towary sprowadzane z zagranicy systematycznie taniały (do tego dochodził spadek cen wyrobów kupowanych na Dalekim Wschodzie). Jak udawało się utrzymywać wysoką dynamikę eksportu?
Mocny złoty wprawdzie był wskazywany jako znacząca bariera rozwoju. Jednak np. w beżowej księdze NBP z III kw. 2008 r., czyli z okresu tuż przed wybuchem kryzysu finansowego, kursy walutowe znalazły się dopiero na drugim miejscu wśród utrudnień ekspansji firm. Na pierwszym były wysokie ceny materiałów i surowców.
Firmy nie narzekały, bo z pomocą przyszły im banki. Jak się jednak szybko okazało, była to pomoc bardzo kosztowna.