Polacy jak zwykle ponarzekali (dzieląc się na tych, którzy twierdzili, że rząd robi zbyt mało i zbyt wolno, i tych, zdaniem których robił zbyt wiele i zbyt szybko). Kiedy jednak doszło do wyborów, jeszcze raz zagłosowali na Platformę Obywatelską. Mimo wszystkich narzekań, mimo globalnego kryzysu. Z jednej strony, prawdopodobnie w jakimś stopniu i niechętnie to przyznając, Polacy docenili zręczność, z jaką koalicja omijała groźne rafy i śmiertelne wiry tworzone przez globalny kryzys finansowy. Z drugiej zaś stwierdzili, że inni robiliby to mniej umiejętnie i z gorszymi efektami. Niezależnie od ocen, co doprowadziło do takiego, a nie innego wyniku głosowania, nie ulega wątpliwości, że rząd dostał od społeczeństwa mandat na kolejne cztery lata. Mandat na prowadzenie takiej polityki, jaka jest niezbędna po to, by Polska mogła zachować status zielonej (a przynajmniej seledynowej) wyspy na mapie walczącej z ciężkim kryzysem Europy.
Nie jest dla mnie jasne, w jakim stopniu większość głosujących zdawała sobie sprawę z tego, że oznacza to również mandat na przeprowadzenie poważnych reform. Niezależnie od głoszonej przez Donalda Tuska retoryki nierobienia „reform dla reform", rozkładania kosztów w czasie i unikania niepotrzebnego bólu nie ma wątpliwości, że polityka gospodarcza Polski musi stać się bardziej aktywna i odważna. Do tej pory radziliśmy sobie z kryzysem bardzo dobrze, ale po części na kredyt. Widać to wyraźnie po zachowaniu agencji ratingowych. Do czasu wyborów patrzyły one bez sprzeciwu na stosunkowo wysoki poziom niezrównoważenia polskich finansów publicznych, nadal wysoko oceniając naszą wiarygodność finansową. Ale zaraz po wyborach zrobiły dokładnie to, o czym pisałem przed kilkoma miesiącami – ostrzegły nas, że czas pobłażliwości się skończył. Jeśli Polska szybko nie przedstawi wiarygodnego programu głębokich reform, które w trwały sposób ustabilizują finanse, nasz rating zostanie obniżony.
Inne zagrożenie nadciąga zza zachodniej granicy i nie jest nim widmo Eriki Steinbach lub wybranej przez niewiadome siły na urząd kanclerski Angeli Merkel, ale coś znacznie bardziej realnego. Groźba, że w Niemczech nastąpi wyraźne spowolnienie rozwoju lub wręcz recesja, która może doprowadzić do wyhamowania naszego eksportu. W dodatku istnieje ryzyko, że nie chodzi wcale o jednorazowy kłopot, ale o coś znacznie gorszego – wieloletni okres bardzo powolnego rozwoju, a może stagnacji za naszą zachodnią granicą.
Co może zrobić Polska? Przede wszystkim trwale uporządkować swoje finanse. Jednocześnie zwiększyć elastyczność i zdolności dostosowawcze gospodarki, redukując biurokrację i kłopoty tworzone przez niesprzyjające gospodarowaniu prawo. I wzmocnić fundamenty długookresowej konkurencyjności, podejmując wreszcie skuteczny program poprawy edukacji, innowacyjności firm, przedsiębiorczości i rozwoju opartego na wiedzy nawet kosztem ograniczenia wydatków konsumpcyjnych sektora publicznego. A to wszystko wymaga reform. I to reform gruntownych, które nie wszystkim się będą podobać.
Przejmując stery rządów w toczącej śmiertelną walkę Wielkiej Brytanii, Winston Churchill powiedział: „Mam wam do zaoferowania tylko krew, trud, pot i łzy". Na szczęście zarówno Polska, jak i Donald Tusk są w lepszej sytuacji. Polska nie musi wylewać krwi, a choć parę łez może się pojawić, większość społeczeństwa powodów do płaczu mieć nie powinna. Ale wysiłek jest na pewno potrzebny, i to duży. Trudu i potu się nie uniknie.