Na pewno przestał lubić Steve'a Jobsa Daniel Kottke, jego kumpel z college'u, powiernik i bratnia dusza. Dzielili kiedyś wspólne mieszkanie i pracowali razem - najpierw na hipisowskiej farmie, potem w Apple. Kottke dołączył do firmy, gdy jeszcze mieściła się w przydomowym garażu. Tyle że był w niej mechanikiem zatrudnionym na godziny. A Jobs szefem. Gdy Apple szło na giełdę w grudniu 1980 r., zyskując największy kapitał od czasu debiutu Forda i zmieniając 300 posiadaczy akcji spółki w milionerów (światowy rekord!), Kottke, choć należał do założycieli spółki, nie znalazł się w tym gronie szczęśliwców. Jego serdeczny kolega Steve uznał, że nie ma prawa do opcji na akcje, bo zajmuje zbyt niską pozycję w firmowej hierarchii. Nie pomogły prośby, groźby ani interwencje. Chcesz porozmawiać o opcjach? Idź do swojego menedżera – miał uciąć dyskusję Jobs. Na otarcie łez jego były już przyjaciel dostał trochę akcji od Steve'a Wozniaka. Ach, ten Woz! Całkowite przeciwieństwo Jobsa. Życzliwy, troszczący się o innych i naiwny jak dziecko.
Jobs naiwny nie był. Starannie zadbał, by przed debiutem Apple zawrzeć ugodę ze swoją eksdziewczyną, malarką Chrisan Brennan, w sprawie o ojcostwo. Długo nie chciał uznać, że urodzona w 1978 r. Lisa jest jego córką, i nie utrzymywał z nią kontaktów, ale nazwał jej imieniem wypuszczany wówczas na rynek komputer. Choć oficjalnie Apple utrzymywało, że nic z tych rzeczy, chodzi przecież tylko o skrót od hasła „Local Integrated Software Architecture", no kto by uwierzył. Gdy Lisa przyszła na świat, Jobs miał 23 lata. Tyle samo co jego biologiczni rodzice Joanne Schieble i Syryjczyk Abdulfattah Jandali, gdy urodził się im syn Steve, przeznaczony od razu do adopcji. To idealny materiał dla psychoanalityka, podobnie jak obsesje i idiosynkrazje twórcy Apple'a, kultywowane od wczesnej młodości. Eksperymentując z radykalnymi dietami (bywały tygodnie, kiedy pijał tylko sok z marchwi albo żywił się wyłącznie jabłkami), dowodził, że frutarianie mogą korzystać z prysznica znacznie rzadziej niż mięsożercy. Gdy szef Atari, gdzie początkowo pracował, posłał go do Monachium, by rozwiązał problem techniczny, z jakim borykali się niemieccy inżynierowie, ci - po udanej interwencji – poskarżyli się, że wysłannik cuchnął jak kloszard. – Jeśli następnym razem sobie nie poradzicie, przyślemy wam takich więcej – odgryzł się przełożony Jobsa. Koledzy z Atari wymogli zaś na nim, by Jobs pracował tylko na nocnej zmianie.
Dziwny, zamknięty w sobie, manipulujący ludźmi, z nadzwyczaj przerośniętym ego jak na kogoś, kto praktykował zen i w młodości przez pół roku włóczył się po Indiach w poszukiwaniu oświecenia. Istny guru, który przejął od jednego ze swoich mistrzów sztukę wpatrywania się w innych bez mrugania i długiego milczenia przerywanego seriami wystrzeliwanych jak z pistoletu słów. Guru? Zaraz, zaraz... Ktoś Oświecony nie wpada przecież w furię, nie ma huśtawek nastrojów, podczas których miesza współpracowników z błotem, żądając od nich rzeczy niemożliwych. Nie zamyka się na cztery spusty i nie płacze w poduszkę jak dziecko, gdy rada nadzorcza Apple'a pozbawia go kontroli nad własną firmą.
No dobra, był niedoskonały. Skrzyżowanie geniusza ze świrem. Trudni w obejściu wariaci bywają jednak ciekawsi od klonów w szarych mundurkach maszerujących w rytm słów Wielkiego Brata, jak w słynnej reklamówce pierwszego komputera Macintosh z 1984 r. (Nawet jeśli niektórzy twierdzą, że fani produktów spod znaku nadgryzionego jabłka to też klony, tylko innego rodzaju). Któremu dziennikarzowi nie zaimponowałaby propozycja rozmów na wyłączność o życiu i śmierci, gdyby złożył ją Steve Jobs? Walter Isaacson, ten wybraniec, biograf rasowy, też dał się zaczarować. Nie na tyle jednak, by książka, oparta zarówno na osobistych zwierzeniach Jobsa, jak i gromadzonych relacjach jego znajomych, współpracowników, wrogów i byłych przyjaciół, zmieniła się w bezkrytyczny, niestrawny ulepek. Aż chce się ją zalecić jako lekturę obowiązkową niektórym rodzimym biografom, którzy nawet bez zewnętrznych nacisków sami narzucają sobie cenzurę tak srogą, że czytelnik ziewa z nudów, śledząc losy kolejnych pomnikowych, zupełnie niewiarygodnych postaci. To nie jest konterfekt ucznia wpatrzonego z uwielbieniem w mentora, choć ulec takiej pokusie byłoby nietrudno, zwłaszcza że bohater zmagał się już z nieuleczalną chorobą. Choć nie brak w niej niewygodnych faktów i kompromitujących historii, nie jest też paszkwilem, jaki chętnie napisałoby wielu, przekonanych, że prawdziwym geniuszem był Wozniak, a Jobs tylko szarlatanem z talentem do autopromocji.
Za to miał jedną fajną cechę: hołubił artystów. Artysta był dla niego Kimś. Mistrz grafiki użytkowej Paul Rand mógł bezkarnie uciąćdeliberacje Jobsa nad przedstawioną mu propozycją logo firmy NeXT jednym zdaniem: - Zajmuję się tym od 50 lat i wiem, co robię! Rzecz niebywała: Jobs, który zwykle domagał się entych wersji tego samego projektu, tym razem odpuścił. Zwykłemu śmiertelnikowi taki akt niesubordynacji nie uszedłby na sucho. Dzięki artystycznej aurze jego względy zyskał też John Lasseter pracujący nad krótkometrażowymi filmami w innej spółce, Pixar. Na tyle, że nie skąpił jego zespołowi środków na nowe projekty nawet wówczas, gdy musiał ciąć do kości wydatki we wszystkich innych działach. Dzięki temu tonąca już firma podpisała lukratywny kontrakt z Disneyem i zyskała miano pioniera na polu trójwymiarowej animacji.