Kilka tygodni temu głośno było o taternikach, którzy nie wrócili na noc do schroniska ze wspinaczki. TOPR wszczął poszukiwania. Ponieważ zaginieni mieli wspinać się w rejonie przygranicznym, o pomoc poproszono ratowników słowackich. Dzień później taternicy odnaleźli się sami, ale za poszukiwania na Słowacji muszą zapłacić.
Właściwie nie ma tygodnia, żeby słowackie służby ratownicze nie odnotowały wypadków z udziałem Polaków, albo żeby nasi goprowcy nie prosili ich o pomoc. W Polsce nie płacimy za akcję ratowniczą czy poszukiwawczą. A właściwie płacą za to wszyscy podatnicy, a nie turyści, którym udzielano pomocy. Służby ratownicze są bowiem finansowane przez MSW (i częściowo przez sponsorów).
Inaczej jest na Słowacji. Tam za poszukiwanie w górach płaci poszkodowany. Rachunek jest wystawiany za całą techniczną stronę akcji ratowniczej, czyli za przybycie ratowników na miejsce wypadku, użycie samochodu, helikoptera czy skutera śnieżnego. Pomoc medyczna jest w takich przypadkach udzielana bezpłatnie.
Zatem gdy wędrujemy po górach w rejonach przygranicznych bądź planujemy choćby krótki trekking za południową granicą – a można ją przekraczać wszędzie tam, gdzie spotykają się szlaki prowadzące z obu krajów (na granicy znajduje się choćby Kasprowy Wierch) – ubezpieczenie może się przydać. Dzięki niemu gdybyśmy musieli skorzystać z pomocy ratowników, nie będziemy musieli płacić za to z własnej kieszeni. Wydatki pokryje towarzystwo ubezpieczeniowe.
Przeciętna akcja ratunkowa na Słowacji kosztuje równowartość od kilkuset złotych do 10 tys. zł. Gdy zostanie użyty helikopter, trzeba zapłacić kilkanaście tysięcy złotych, a w przypadku wielodniowych poszukiwań jeszcze więcej.