Przykładowo w strukturach Banku Anglii (BoE) obok Komitetu Polityki Pieniężnej (odpowiednika polskiej Rady Polityki Pieniężnej) powołano Komitet ds. Polityki Finansowej. Rolą tego gremium na razie jest wykrywanie i ograniczanie zagrożeń dla stabilności systemu finansowego. Docelowo jednak do obowiązków BoE powróci nadzór nad bankami, którym od 1998 r. zajmował się utworzony wówczas Urząd ds. Usług Finansowych (FSA). Brytyjskie władze uznały jednak, że skoro podczas kryzysu stabilizowanie sektora bankowego i tak spada na barki banku centralnego, pełniącego rolę kredytodawcy ostatniej instancji, to także on powinien zajmować się zapobieganiem takim kryzysom. Także EBC ma pełnić rolę głównego nadzorcy dużych, transgranicznych banków strefy euro.
Z kolei w Japonii nowy premier Shinzo Abe chciałby przyznać tamtejszemu bankowi centralnemu szerszy mandat, podobny do tego, jaki ma Fed. Zdaniem Abego obecny mandat Banku Japonii nie daje mu powodów, aby działał tak zdecydowanie, jak trzeba, aby wyciągnąć Kraj Kwitnącej Wiśni z wieloletniej stagnacji.
Ale rozbudowany mandat banku centralnego też bywa krytykowany. Jeśli nie jest on sformułowany za pomocą konkretnego, wyrażonego liczbowo celu, działania instytucji mogą wydawać się nieprzejrzyste. Aby uwolnić się od tego rodzaju zarzutów, Fed w grudniu ogłosił, jaki poziom stopy bezrobocia oraz inflacji uzna za właściwy, aby zaostrzyć politykę pieniężną.
Czy i jak zmieniać
Choć ekonomiści co do zasady zgadzają się, że polityka pieniężna nie ma bezpośredniego wpływu na zmienne ze sfery realnej, czyli np. stopę bezrobocia lub tempo wzrostu gospodarczego, niektórzy uważają, że podwójny mandat Fed może realizować w sposób przejrzysty i przewidywalny, jeśli będzie dążył do utrzymania stałego nominalnego tempa wzrostu PKB. Taki cel wymagałby bowiem dopuszczania przejściowo wyższej inflacji w okresie, gdy tempo rozwoju gospodarki jest niskie (czyli poziom zatrudnienia zbyt mały). Niektórzy wskazują na możliwość wprowadzenia strategii, zgodnie z którą bank centralny dążyłby do określonego poziomu cen, w tym aktywów, a nawet powrotu do kontrolowania przyrostu podaży pieniądza lub usztywnienia kursów walutowych. Jak dotąd żadna z tych propozycji nie zyskała szerszego poparcia ekonomistów głównego nurtu i banków centralnych.
Jednym z powodów jest to, że nawet wąski mandat, sprowadzający się do dbania o stabilność cen, nadal daje szerokie pole manewru. Na przykład EBC, który formalnie nie prowadzi polityki bezpośredniego celu inflacyjnego, ale stara się utrzymywać inflację nieco poniżej 2 proc., w ostatnich latach prowadził skup obligacji skarbowych zadłużonych państw eurolandu. Jak tłumaczył, miało to na celu ograniczenie różnic w rentowności obligacji poszczególnych państw eurolandu, bo zaburzają one mechanizmy transmisji polityki pieniężnej. Bank Anglii, choć ma wyznaczony cel inflacyjny (2 proc.), w ostatnich latach prowadził program ilościowego łagodzenia polityki pieniężnej (QE), czyli skupu aktywów za wykreowane pieniądze, równie zdecydowanie co Fed ze swoim szerokim mandatem. Nawet gdy inflacja sięgała 5 proc. Tłumaczył wtedy, że QE jest potrzebne, aby oddalić zagrożenie deflacją w nieco dalszej perspektywie.
Zresztą zachowanie inflacji jako głównego obiektu troski banków centralnych nadal ma licznych zwolenników, w tym tak wpływowych jak John B. Taylor, ekonomista z Uniwersytetu Princeton. Według niego Fed, dążąc do zwiększenia zatrudnienia na dłuższą metę, osiąga na ogół efekty przeciwne do zamierzonych. Przykładem może być ostatni kryzys. Zdaniem Taylora był on skutkiem zbyt luźnej polityki pieniężnej w USA w latach 2003–2005, motywowanej właśnie dekoniunkturą na rynku pracy. Skutkiem kryzysu jest jednak jeszcze wyższe bezrobocie. Tymczasem koncentracja Fedu na stabilności cen w latach 80. i 90. zapewniła USA bezprecedensowo niski poziom bezrobocia. Wbrew ocenie Frankela, wygląda na to, że debata na temat najważniejszych celów polityki pieniężnej szybko się nie zakończy. A do tego czasu banki centralne będą nadal postrzegane głównie jako strażnicy stabilności cen.