Sieć szybkiej interwencji kardiologicznej to duma polskiej medycyny. Jest to jeden z najsprawniej funkcjonujących tego typu systemów na świecie. A jeśli wziąć pod uwagę niski koszt jego zorganizowania i działania, okaże się, że pod względem stosunku ceny do jakości nie ma sobie równych.
To, że Polsce udało się stworzyć taką sieć, jest w dużej mierze zasługą prywatnych inwestorów, którzy w odpowiedzi na potrzebę społeczną sfinansowali wiele ośrodków, na których zorganizowanie rząd nie miał pieniędzy.
– Dziś 40 procent pracowni hemodynamicznych w Polsce to pracownie prywatne, jednak udzielające świadczeń na podstawie kontraktów z ubezpieczycielem, bez pobierania opłat od pacjentów – mówi prof. Paweł Buszman, współzałożyciel i szef Polsko-Amerykańskich Klinik Serca (PAKS).
Prywatne ośrodki zaczęły powstawać na początku XXI wieku. Czasem w oddzielnych budynkach, a czasem odbywało się to w ten sposób, że szpital publiczny odnajmował nieużywaną pralnię lub stołówkę i tam powstawała pracownia hemodynamiczna. Była to duża pomoc dla służby zdrowia, której nie byłoby stać na powołanie wystarczającej liczby pracowni. Koszt zorganizowania jednego takiego ośrodka wynosi od kilku do kilkunastu milionów złotych. Takie sumy wykładali prywatni inwestorzy.
Ucierpią małe miejscowości
Niestety, wygląda na to, że prywatne ośrodki już wkrótce znajdą się w poważnych tarapatach. Nowe taryfy wycen procedur z zakresu kardiologii interwencyjnej, które mają obowiązywać od początku lipca, mogą być nawet o 40–50 proc. niższe od dotychczasowych. Wiele pracowni hemodynamicznych tego nie przetrwa. – Publiczne szpitale też odczują obniżenie taryf, ale one zbankrutować nie mogą – mówi dr Aleksander Żurakowski, ordynator Małopolskiego Centrum Sercowo-Naczyniowego PAKS. – Zawsze w krytycznym momencie znajdą się pieniądze na ich ratowanie. W przypadku prywatnych ośrodków trudno się spodziewać takiej publicznej pomocy. Kiedy przestaną być rentowne, po prostu upadną.