Gdyby Komisja Europejska negatywnie oceniła program restrukturyzacji Stoczni Szczecińskiej Nowej przygotowany przez Mostostal Chojnice i norweską stocznię Ulstein Verft, zakład musiałby ogłosić upadłość. Najbardziej prawdopodobnym scenariuszem byłaby sprzedaż inwestorowi przez syndyka przedsiębiorstwa w ruchu, realizującego nadal zamówione kontrakty. Zakłada ją prawo upadłościowe, jeśli przemawiają za nią względy ekonomiczne lub społeczne. Zgodnie z przepisami syndyk musiałby prowadzić dalej działalność tak, by zachować przedsiębiorstwo w co najmniej niepogorszonym stanie.
Stocznia nie musiałaby wówczas zwracać Brukseli ok. 1 mld zł przyznanej pomocy publicznej. Problemem byłoby natomiast finansowanie zakładu w okresie między wydaniem przez Brukselę decyzji negatywnej a ustanowieniem syndyka, czyli znalezienie środków na dokończenie już budowanych statków.
Dodatkowe finansowanie musiałby zapewnić Skarb Państwa, inaczej zakład, już teraz tracący miesięcznie 15 mln zł z powodu niewykorzystania mocy produkcyjnych, z dnia na dzień musiałby wstrzymać działalność. Trudno sobie bowiem wyobrazić, by jakikolwiek armator zaryzykował wpłatę pieniędzy. Z zaliczek armatorskich w tej chwili finansowana jest w 95 proc. produkcja statków. Z tych środków od dwóch miesięcy zakład na bieżąco reguluje należności wobec dostawców, którzy nie chcą już dawać mu materiałów na kredyt. Dlatego też zobowiązania wykonalne SSN, której sprzedaż kształtuje się na poziomie 1 mld zł, wynoszą zaledwie 50 mln zł. Kapitały własne zakładu wynoszą ok. 480 mln zł. Poręczenia i gwarancje to ok. 460 mln zł.
– Zarząd nie pracuje nad planem upadłościowym, nie rozważaliśmy w ogóle takiego wariantu, bo oznacza on dla stoczni śmierć na stojąco – mówi „Rz” Artur Trzeciakowski, prezes Stoczni Szczecińskiej Nowej.
Kilka miesięcy temu Skarb Państwa oszacował koszty upadłości stoczni w Gdyni i Szczecinie (koszty odpraw, niezapłaconych podatków i zasiłków dla bezrobotnych) na 4,3 mld zł. Na Stocznię Szczecińską Nową przypadłoby ok. 2 mld zł.