Jeszcze na etapie prac legislacyjnych branża mocno krytykowała zbytnie wsparcie dla najmniejszych producentów energii. Wśród najbardziej przekonywujących argumentów były te mówiące o konieczności zwiększenia wydatków na rozbudowę i przystosowanie sieci czy też nakładów na bloki konwencjonalne stanowiące rezerwę mocy dla systemu w sytuacjach, kiedy mikroźródła nie będą pracować.
Bo niewątpliwe jest to, że nawet wtedy najmniejsi producenci będą chcieli mieć prąd w gniazdku. Faktem jest, że zaproponowane taryfy są wyższe niż obecna cena rynkowa za kupno energii wraz z jej przesyłem. Może to zachęcić niektórych właścicieli instalacji do zarabiania na odsprzedaży prądu do sieci przy jednoczesnym ograniczaniu zużycia prądu z elektrowni. To na pewno nie podoba się spółkom. Tym bardziej, że z takich preferencji będą mogli skorzystać nieliczni obywatele, a dokładnie ci posiadający własne domy czy ogródki, gdzie taka instalacja może powstać.
Czy zrzucimy się na taką „fanaberię"? W czasie procesu legislacyjnego słyszeliśmy wielu polityków twierdzących, że 16-milionowa grupa obywateli zrzuci się na grupę najwyżej 200 tys. pasjonatów spośród tych najbardziej majętnych mieszkańców kraju.
Pewnie jest w tym ziarnko prawdy. Ale nie do tego zmierzam.
Ważne, by właśnie na tej podstawie zbudować taki potencjał tego rynku, który nie będzie powielał wyłącznie rozwiązań i technologii transferowanych z krajów bardziej pod tym względem zaawansowanych. Z oczywistych względów nasuwają się tu chińscy producenci ogniw fotowoltaicznych czy niemieckie firmy, które nad Renem już uderzają o sufit. Bo rynek jest tam nasycony.