- Sytuacja nie wygląda najlepiej. Nasz rynek kapitałowy znajduje się w stagnacji, jeśli nie w regresie – mówił Paweł Borys, prezes Polskiego Funduszu Rozwoju w czasie niedawnej konferencji poświęconej bolączkom polskiego rynku kapitałowego. Wyliczał, że na warszawskiej giełdzie mamy dziś 460 spółek, podczas gdy w 2017 r. było ich 487. – Spadają obroty. Wzrost WIG-20 za ostatnie 10 lat to 20 proc., czyli średnio 2 proc. Zgubiła się gdzieś premia za ryzyko – stwierdził szef PFR.
Problemem jest też niskie zaufanie do systemu emerytalnego. Szkodzi mu brak stabilności w poprzednich latach. Nie pomaga też historia OFE. Co więcej spada stopa zastąpienia, czyli stosunek pierwszej emerytury do ostatniej pensji pracownika. Kilka lat temu było to 60 proc., dziś jest to 56 proc., ale w dłuższej perspektywie będzie znacznie gorzej.
– Osoby, które dziś wchodzą na rynek pracy muszą się liczyć z tym, że stopa zastąpienia spadnie do 24 proc. – mówił Paweł Borys.
- To oznacza, że emerytury będą o połowę niższe niż dziś i w większości przypadków nie zapewnią dobrej jakości życia po ustaniu aktywności zawodowej – tłumaczył.
Bolączką jest też brak kapitału długoterminowego. W oszczędnościach mamy przeszło 1,5 bln zł. Aż 57 proc. z tego przypada jednak na depozyty. 11 proc. ulokowane jest w funduszach emerytalnych, 9 proc. w funduszach inwestycyjnych. Ta struktura oszczędności inna niż w krajach zachodnich. I tu z pomocą mogą przyjść pracownicze plany kapitałowe. PPK ruszyły z początkiem lipca. Docelowo obejmą większość polskich firm i instytucji. Mają nas zachęcić do dodatkowego oszczędzania na emerytury. Będziemy w nich odkładać co miesiąc na nasze prywatne rachunki od 2 proc. do 4 proc. swojej pensji brutto. Pracodawca dołoży nam do tego od 1,5 do 4 proc. tej pensji. Osoby z niskim zarobkami zamiast 2 proc. odkładać będą 0,5 proc. pensji. Swoje trzy grosze dorzuci też państwo. Poprzez Fundusz Pracy wpłaci każdemu oszczędzającemu 250 zł opłaty powitalnej oraz dodatkowo co roku 240 zł.