Smutne – i dosyć symptomatyczne – wieści spadły na nas w połowie miesiąca. Jak podało Centrum Analityczne Izby Administracji Skarbowej, w ostatnich latach gwałtownie rośnie import cementu z Ukrainy: w latach 2019–2024 wskaźnik jego wzrostu miał sięgnąć niemal 3 tys. proc. Tempo tego procesu może właśnie szybko przyspieszać, gdyż o ile w 2024 r. sprowadziliśmy od wschodniego sąsiada ponad 650 tys. ton, to w tym roku import może dobić miliona ton.
Powody takiego stanu rzeczy są oczywiste. Ukraiński produkt ma konkurencyjną cenę, gdyż nie jest obciążony kosztami zakupu pozwoleń na emisje. Ekspansja producentów spoza Unii jest widoczna w całej Europie – z tego właśnie powodu – i prawdopodobnie potrwa przynajmniej do momentu, w którym wprowadzone zostałyby stosowne obostrzenia. Europejscy producenci domagają się tu uszczelnienia mechanizmu CBAM (od 2026 r. dopuści on opłaty na import cementu) oraz żądają ograniczenia importu pod postacią kontyngentów.
Tyle że tańszy nie znaczy tani. Ukraiński cement i tak jest droższy w stosunku do tego, do czego rynek był przez lata przyzwyczajony. A po ewentualnym zamknięciu granic dla takiego importu koszty produkcji cementu odczujemy jeszcze boleśniej, zwłaszcza w przypadku dużych projektów infrastrukturalnych, ale też – proporcjonalnie – na każdej budowie. U źródeł tego stanu rzeczy są ceny energii i stanowiące ich kluczowy element pozwolenia na emisje dwutlenku węgla, które przydusiły energochłonną europejską branżę cementową.
W obliczu rekordowych temperatur
Ale one też nie wzięły się znikąd. Jeżeli za praprzyczynę dzisiejszych kłopotów z rachunkami za energię uznać zmiany klimatyczne wywołane emisjami CO2, to perspektywy rynku energetycznego są raczej mało optymistyczne. 2024 r. był pod wieloma względami symboliczny: po raz pierwszy minął rok, w którym każdy kolejny miesiąc przynosił rekordowe temperatury, które finalnie złożyły się na przebicie progu wzrostu temperatur wyznaczonego w porozumieniu paryskim z 2015 r.: próg wyznaczono na 1,5 stopnia Celsjusza powyżej średniej temperatury z okresu przedprzemysłowego (1850–1900), a w 2024 r. średnia dobiła poziomu 1,55 stopnia Celsjusza.
Ubiegłoroczne rekordy tłumaczono rozmaicie: a to kumulacją rozmaitych sprzyjających wysokim temperaturom zjawisk o jednorazowym charakterze, a to – odwrotem od polityki klimatycznej, spowodowanym bieżącymi wydarzeniami geopolitycznymi czy zmianą kursu przez Stany Zjednoczone wyznaczoną przez administrację Donalda Trumpa. Tak czy inaczej, był to najgorętszy rok w historii pomiarów.
Ale bieżący rok nie zapowiada się lepiej. Eksperci instytutów Berkeley Earth w USA oraz unijnego Copernicusa ocenili, że zaczął się on równie źle jak poprzedni i są szanse, że ostatecznie wypadnie jeszcze gorzej. W kwietniu raz znowu przekroczony został 1,5-stopniowy próg wzrostu temperatur (według Copernicusa Berkeley Earth oszacował kwietniowe temperatury na 1,49 stopnia Celsjusza powyżej kwietniowych średnich okresu przedprzemysłowego). Szanse na to, że to będzie najgorętszy rok w historii pomiarów, wynoszą po kwietniu 18 proc. Jak na razie badacze obstawiają przede wszystkim (53 proc.), że będzie to drugi rok na liście rekordowych – po 2024 r. Tak czy inaczej, granica 1,5 stopnia Celsjusza zapewne znów zostanie przekroczona (52 proc. szans).
Czy to ma znaczenie? Owszem, w pewnej – trudnej do oszacowania – mierze na pewno. Rekordy temperatur, idące w ślad za nimi kataklizmy naturalne (pożary, susze, powodzie, huragany) oraz kryzysy humanitarne (od głodu czy spustoszenia dużych obszarów, po podwyższony odsetek zgonów z powodu wysokich temperatur), będą nam nieustannie przypominać – zwłaszcza w wyczulonej na to Europie – o konieczności działania. I o ile w ostatnich latach dużo się w Europie dyskutuje o pewnej liberalizacji rygorów Zielonego Ładu i innych aspektów polityki klimatycznej, o tyle na złagodzenie reżimu systemu ETS nie ma wielkich szans. A w przypadku ETS2 (pozwoleń na emisje dla sektorów budownictwa, transportu drogowego czy mniejszych przedsiębiorstw) można mówić co najwyżej o potencjalnym symbolicznym opóźnieniu.
Marnowanie potencjału redukcji
To w oczywisty sposób zasługa efektywności unijnego systemu. Jak podaje Eurelectric, europejska federacja przedsiębiorców z rynku produkcji, dystrybucji i dostaw energii elektrycznej, ETS jest na swój sposób historią sukcesu: począwszy od wprowadzenia systemu pozwoleń na emisje w 2005 r. poziom zanieczyszczeń generowanych przez sektor energetyczny zmalał (do 2024 r.) o imponujące 47 proc., a tylko w latach 2022–2024 – o 15,5 proc. (i 24 proc. w produkcji energii elektrycznej) Do 2030 r. skala redukcji ma wynieść 62 proc.
Osiągnięcie to było możliwe za sprawą dynamicznie rozwijanych procesów dekarbonizacji sektora i rozbudowy rynku odnawialnych źródeł energii. Inna jednak sprawa, że – nawet biorąc pod uwagę olbrzymią emisyjność sektora energetycznego – to nie wystarcza.
Globalny ośrodek analityczny Ember podał w połowie maja, że w pierwszym kwartale br. Europa i Stany Zjednoczone odpowiadały za wyemitowanie 801 mln ton metrycznych CO2, co oznacza, że poziom emisji Zachodu praktycznie wzrósł, i to o 7 proc. w porównaniu z ubiegłym rokiem. Paradoksalnie, najlepiej w tym okresie wypadły Chiny – największy emitent świata. Ich emisje spadły z 1468 (w I kwartale 2024 r.) do 1407 mln ton metrycznych w roku bieżącym.
Powyższe dane mogą oczywiście sugerować, że spadek emisji w energetyce jest niwelowany wzrostami w innych sektorach, ale to nie zmniejszy presji na branżę energetyczną i brzemienia finansowego, jakie ona dźwiga. Ponadto należy pamiętać, że ETS przynosi konkretne, potężne kwoty: według Eurelectric to 175 mld euro od 2013 r., z czego większość wpłynęła w ostatnich latach, np. 38 mld euro w 2022 r. czy 14 mld euro w 2019 r. Te pieniądze powinny zostać przeznaczone na transformację sektora energetycznego poszczególnych krajów, ale – jak uczy polski przykład – nie zawsze i nie wszędzie są wykorzystywane w ten sposób. W Polsce zamiast służyć budowie OZE, modernizacji systemu dystrybucyjnego na potrzeby rozproszonego systemu źródeł energii czy redukowaniu emisyjności poszczególnych jednostek, pieniądze ze sprzedaży pozwoleń na emisje oliwiły mechanizmy mrożenia cen energii lub inne, luźno powiązane z energetyką, projekty.
Czekając na spadki cen
Mimo wszystko istnieją jednak warunki, by energia w Polsce była nieco tańsza niż obecnie. – Od ponad dwóch lat obserwujemy sukcesywny spadek cen energii elektrycznej na rynku hurtowym. Obecne poziomy cen wynoszą na nim ok. 410–415 zł/MWh, istnieją jeszcze możliwości do dalszych obniżek cen energii – mówił podczas niedawnego Europejskiego Kongresu Gospodarczego w rozmowie z wnp.pl Bartosz Krysta, członek zarządu koncernu Enea. – Z uwagi na miks wytwarzania energii w Polsce i z uwagi na to, że kluczową kwestią jest cena uprawnień do emisji CO2, cena energii w decydującej mierze będzie zależała od cen uprawnień do emisji CO2. Ceny paliw oceniam jako stabilne, z możliwością niewielkich spadków – dodawał.
Spadki cen można zapewne w jakiejś mierze przypisywać dynamicznemu rozwojowi branży OZE w Polsce: farmy fotowoltaiczne i wiatrowe budują nie tylko niezależni gracze, ale też coraz większe portfolio takich inwestycji mają wielkie państwowe koncerny, które w największej mierze decydują o kształcie polskiego rynku. Przy czym wraz z rozbudową czystych mocy, nieobciążonych przecież kosztami zakupu pozwoleń na emisje, a więc z natury rzeczy konkurencyjnych, powinna iść rozbudowa sieci magazynów energii stabilizujących OZE, a także sieci przesyłu i dystrybucji, które muszą być odpowiednio przygotowane do obsługi systemu, w którym istnieją tysiące niedużych źródeł energii, a nie kilkadziesiąt wielkich (czyli dzisiejszych elektrowni). Dobrym przykładem są kraje skandynawskie, których sektor energetyczny jest oparty na OZE, co skutkuje znacznie niższymi cenami energii na giełdach.
Inne impulsy dla obniżenia naszych rachunków za energię mogą się pojawić za sprawą np. liberalizacji polskiego rynku (działania w te stronę zasugerował w swoim ostatnim sprawozdaniu prezes Urzędu Regulacji Energetyki), a także upowszechnienia się nowych technologii, takich jak opisywane niedawno na łamach „Rzeczpospolitej” wychwytywanie CO2. Łatwo sobie wyobrazić, że większy poziom konkurencji czy zredukowanie poziomu emisji za pomocą „uwięzienia dwutlenku węgla” pozwoli ciąć, czy to marże, czy też wydatki na pozwolenia z systemu ETS.
Tyle że nie miejmy złudzeń: epoka taniej energii definitywnie dobiegła końca.